Weranda na Grunwaldzkiej

 

1.

Wyjazd do Paryża okazał się trudny. Ubecy nie dawali mi przez wiele miesięcy paszportu, co nie dziwiło, bo w tamtych czasach (rok 1984) o taki dokument było trudno. Ubecy trochę deptali mi po piętach, podejrzewając nie bez racji o związki z podziemną "Solidarnością". To właściwie drobiazg, wielu moich kolegów spotkały nieporównywalnie większe przykrości, ale drobiazg dokuczliwy. W końcu paszport dostałem - do dziś nie wiem dzięki komu - i wylądowałem na Orly.

 

2.

Pojechałem w najzupełniej prywatnej misji dokończenia książki o Mickiewiczu i Towiańskim, którą rozpocząłem w Warszawie, w czasie stanu wojennego. Bez szperania w rękopisach paryskich nie mógłbym jej napisać. Poza tym wypełniałem jeszcze funkcje łącznikowe, ale to już inna historia. Myślałem, że uda mi się przeprowadzić kwerendę w ciągu roku. Los chciał inaczej, ja z pewnością losowi pomogłem, ale bez ukrytych intencji. Mieszkam w Paryżu od lat piętnastu i ani przez chwilę nie popadłem w duchowe lub cielesne odrętwienie. To nie znaczy, że nie doświadczyłem załamań lub upadków, ale umiałem się wyprostować i na brak zajęć narzekać nie mogę. Kolejne zadania wyłaniają się przede mną same, jako konsekwencje dotychczasowych przedsięwzięć i myślę, że to dobrze.

 

3.

Od ponad roku widzę miasto inaczej, bo doszedłem do szczególnego miejsca w życiu. Wszelkie starania, poszukiwania i tęsknoty odnalazły właściwe leże. Nie cofnę się przed najtrudniejszą próbą, bo zdradziłbym siebie. Czuję spokój i pewność, których mi przez lata brakowało, co wcale nie znaczy, że zniknęły kłopoty i złagodniał opór świata. Żyję pełniej, choć dotkliwiej i opłacam swą radosną wiedzę niezłym bólem. Co się jednak stało, to się nie odstanie, a to co się stało - prowadzi do Gdańska.

 

4.

Na początku była woń. Nadzwyczaj tajemnicza. Zakręciła mi w głowie w korytarzu paryskiego metra. Mieszanka kociej szczyny, spalonego magnezu, chyba perfum i innej jeszcze słodkości: waty kręconej na patyku, zwanej we Francji "tatusiową brodą". Zapach ani przyjemny, ani przykry, ale natarczywy. Woń ekstatyczna, obejmująca, przenikająca do kości. Pociągnąłem nosem raz i drugi i poczułem, że jestem stąd, czyli - w poprzednim życiu - grasowałem po tej ziemi. Stałem odurzony i wtedy otarł się o mnie kot. Szarobury. Kota widziałem w metrze tylko raz. Właśnie wtedy.

Przez wiele lat słodkawą woń łączyłem wyłącznie z paryskim metrem. W październiku 1997 roku, gdy czekałem w słońcu na taksówkę przy Jaśkowej Dolinie, poczułem ów zapach jeszcze wyraźniej. Wiedziałem, że zobaczę kota. Był.

 

5.

Tak zapachniał mi Paryż. Tak we mnie wszedł. Nie zachwycił, nie zbrzydził, lecz cieleśnie przeniknął. Inaczej wyobrażałem sobie z tym miastem zetknięcie.

Dopiero w Paryżu pojąłem co to znaczy zimno. Brakowało pieniędzy, więc elektryczne kaloryfery włączało się niechętnie i na krótko. Rano buchała z ust para, odgłosy ulicy usztywniały. Podziwiałem Murzynki chodzące w lutym z gołymi nogami, na przyboś.

Pisałem, skulony, w trzech swetrach i serdaku, w rękawiczkach z obciętymi palcami. Zbierałem puste skrzynki po owocach, by dymić bezradnie w kominku. Ogień palił się we mnie, choć nierównym jeszcze blaskiem.

 

6.

Zamiast kończyć książkę o Mickiewiczu, przygotowałem wydanie pism Aleksandra Wata. Jacek Kaczmarski zetknął mnie z wdową po poecie. Ufny, naiwny i pełen zapału rzuciłem się do roboty, którą wykonałem, najlepiej jak umiałem. To był trud piekielny, nie tylko ze względów filologicznych, lecz także w wyniku splątań uczuciowych i towarzyskich, których przewidzieć nie potrafiłem... Dwuletnia blisko praca poraniła mnie ostro, ale jej nie żałuję.

O wydawaniu pism Wata napisałem, najpierw po francusku, a potem po polsku, kilka uwag, które - w wersji zmienionej - przytaczam:

 

7.

Aleksander Wat prawie wszędzie i prawie zawsze czuł się obco i źle. Cierpiał wiele z powodu swej nieuleczalnej bólowej choroby, ale na ból fizyczny nakładały się również cierpienia duchowe, które czyniły ból jeszcze bardziej nieznośnym. Wat starał się zgłębić przyczyny niemocy ciała i choroby duszy. Podejrzewał, że źródło cierpienia wytryska z krainy Demonii.

Jeśli Wat dostał się w szpony diabła, to potrzebne mu były egzorcyzmy, stąd wizyta u włoskiego zakonnika Padre Pio opisana w Moim wieku. Egzorcyzmy skończyły się one niezbyt szczęśliwie dla opętanego, gdyż słynny stygmatyk demona z Wata nie wygnał, nie udzielił mu rozgrzeszenia, a nawet przegnał precz od konfesjonału.

 

8.

Gniew Padre Pio, którego cechowała podobno łagodność Świętego Franciszka i pokora pierwszych chrześcijan pozwala przypuszczać, że demon w Wacie się nie zagnieździł, bo wtedy Padre Pio - niezależnie od stosunku uczuciowego do ofiary diabelskich zakusów - egzorcyzmów spróbować by musiał. Zresztą gniew zakonnika opisany w Moim wieku (Wat opowiedział tę historię Miłoszowi podczas jednego z seansów magnetofonowych w odmiennej wersji i tonacji) znakomicie nadaje się do przedstawienia w powieści neogotyckiej, w wierszu lub w dramacie. Wat lubił teatr.

 

9.

Dlaczego Padre Pio przegnał Wata - pozostanie na zawsze tajemnicą strzeżoną przez święty sakrament spowiedzi. Przyczyna musiała być nie byle jaka, chociaż Wat twierdzi, że Padre Pio odepchnął go z krzykiem na wieść, że: "ani razu się nie spowiadałem". To za mało. W grę wchodzi raczej jakieś pierworodne bluźnierstwo grożące wygnaniem z różnych domów Boga.

 

10.

Twórczość Aleksandra Wata osłaniała się po śmierci poety i to w sposób coraz bardziej intrygujący. "Ujawnianiu się" towarzyszyła sytuacja szczególna. W większości wypadków wydawcy publikują, po uprzednim opracowaniu, tak zwane dzieła "ze spuścizny pośmiertnej". Owe dzieła, mniej lub bardziej wykończone, posiadają zazwyczaj pewną wspólną cechę: są mianowicie napisane. Zdarza się, że w kawałkach, ale jednak są.

 

11.

Natomiast poważna część dorobku Aleksandra Wata nie została napisana, tylko została powiedziana: opowiedziana do mikrofonu w obecności osób trzecich - słuchających i włączających się do rozmowy. Spisana z taśmy magnetofonowej, podlegała wielokrotnemu przepisywaniu i rozlicznym redakcjom. Niektóre fragmenty zapisu autor przerobił osobiście, a właściwie starał się przepisać od nowa, inne redagował wstępnie Czesław Miłosz, a następnie Lidia Ciołkoszowa. Taki złożony poród towarzyszył powstawaniu Mojego wieku.

Mój wiek jednak istniał, jeszcze istniał, jego podstawą był zapis foniczny. Natomiast teksty Aleksandra Wata opublikowanych w tomach Świat na haku i pod kluczem, Dziennik bez samogłosek powstały na skutek żmudnych procesów rekonstrukcyjnych, przypominających trud archeologa, grafologa i policjanta..

 

12.

Świat na haku i pod kluczem oraz Dziennik bez samogłosek zaistniał dzięki wytężonej i wielokroć utrudnianej przez niedobre duchy samobójczej wręcz robocie, w której się zagrzebałem po uszy. Odcyfrowywałem prawie nieczytelne rękopisy lub równie kłopotliwe i wyzbyte jakiegokolwiek ładu maszynopisy. Część rękopisów wcześniej przepisała wdowa po poecie, ale trud ów należało powtórzyć, po ponownej konfrontacji z rękopisami. Wat często pisał na maszynie z zupełnie wyschniętą taśmą, nie przekręcał wałka, co powodowało, że równie niewyraźne ślady czcionek nakładały się na siebie absurdalnymi odciskami, a z ciemnego papieru przebitkowego powstawał siekaniec. O dziesiątkach powtórzeń i odmian stylistycznych fragmentów fraz lub akapitów nie warto nawet wspominać. Maszynopisy Wata bardziej przypominały dzieła sztuki plastycznej niż pismo: grafiki, obrazy, kompozycje "poezji konkretnej".

Po porównaniu rozmaitych wariantów rozrzuconych byle gdzie: na jednej lub na wielu stronach, na kartkach, karteluszkach lub rozsianych po wielu zeszytach i odnajdywanych cudem, po eliminacji pomyłek i powtórzeń, po wielu cierpieniach udało się wywołać, wybłagać, wymęczyć teksty do istnienia. To była straszliwa praca. Strony powstały ze współ-czucia i współ-myślenia. Nigdy nie podjąłbym się tego trudu od nowa. Nigdy. Dobrze jest wiedzieć, ale niedobrze za dużo. Jest wiedza i wiedza. Passons jak mawiał Wat.

 

13.

Już Ciemne świecidło stało na granicy. Wat co prawda sam ułożył tom, zdążył zrobić nawet pierwszą korektę, ale się wahał aż do dnia 29 lipca 1967 roku, gdy dręczony bólami popełnił samobójstwo. Wahał się, czy włączyć do tomu poemat Mała Dalila (zrekonstruowany i opracowany przez Jacka Trznadla), nie wiedział jaki kształt nadać innym niedrukowanym utworom. Nad poetyckim opus magnum zawisł cień niezwieńczenia, istnienia pogranicznego, na krawędzi dwóch światów: bycia i bycia niecałkiem, spełnionego i spełniającego się, chcącego dopiero być, ukrytego, niejawnego, kuszącego do wyciągnięcia z otchłani.

 

14.

W dziesięć lat po śmierci pojawił się kolejny utwór Wata: Mój wiek. Pamiętnik mówiony. Rozmowy z Czesławem Miłoszem przygotowany do druku przez Lidię Ciołkoszową. Ten dwutomowy dialog jest w całości utworem "pogranicznym" pod każdym względem: gatunkowym, artystycznym, metafizycznym i psychologicznym.

Wiadomo, że Wat Mojego wieku nie napisał. Co prawda niektóre fragmenty (rozdz. XXIII, XXIV i częściowo XXV tomu drugiego) zdołał opracować sam na podstawie nagrań magnetofonowych i zamierzał przerobić, to znaczy samotnie zamienić mowę na pismo, czyli dokonać transfiguracji seansów magnetofonowych odbytych z Miłoszem.

Po powrocie z Berkeley do Paryża (1965), z niecierpliwością czekał na kopie nagrań. Notował: "Ta wiadomość z Berkeley fatalna, znowu cios [...]. Znowu diabelski spisek okoliczności, losu przeciwko mnie. Tak dobra, przyjazna mi Eileen [Eileen Gramp - sekretarka The Center for the Slavic and East European Studies Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley], sama podlegająca wszelakim anxiétés i tak sercem i umysłem rozumiejąca moje gorączkowe czekanie na kopie nagrywki, których sfabrykowanie przecież tak łatwe, szybkie, trwa i trwa tygodniami, gdy ja czuję się zagrożony, a w palcach mam instynktowną wiedzę i ton, i wiem jak te nagrania chaotyczne, zamącone przez narkotyki [Wat zażywał antybólowy środek o nazwie "percodan"; podejrzewał, że zawiera morfinę], przez moje zmęczenie i bóle, opracować i boję się, że utracę ton - a on decyduje o wszystkim w tych rzeczach wspólnie przeżytych przez dziesiątki tysięcy i już opisanych przez tysiące - że jak to ze mną bywa - zobojętnieje, zblednie, zbrzydnie mi temat, i jego wypowiedź, [...] więc znów długie tygodnie czekania, jałowizny, rozpaczy, stopniowego rozpadu chęci do tej pracy gorączkowej i stopniowego oddalania się duchów (zmarłych), przywoływanych z takim wysiłkiem w warunkach tak magicznie niepowtarzalnych. Dno mojej rozpaczy".

 

15.

Mój wiek to opowiadanie historii XX wieku. "Tworzenie historii" w sensie nadanym temu terminowi przez francuska szkołę humanistyki zwaną "Annales". Tworzeniem historii przez opowiadanie historii w przytomności Czesława Miłosza. Mój wiek tworzy zatem scenopis spektaklu rozgrywającego się pomiędzy dwoma poetami, reżyserowanego i odgrywanego, a jednocześnie spontanicznego i nieprzewidzianego.

Nagrania stanowiły rodzaj obrzędu i egzorcyzmów. Dla Wata od samego początku, dla Miłosza później, bo jak sam się szczerze przyznał, najpierw zgodził się wysłuchiwać "spowiedzi dziecięcia wieku" z poczucia obowiązku i "miłości bliźniego", dopiero później rozgrywający się w opowiadaniu teatr historii porwał go zupełnie. Miłosz stwierdził we wstępie do Mojego wieku i powtórzył w Roku myśliwego, że seanse z Watem miały służyć początkowo jego terapii. Wat po pierwszej euforii związanej z przyjazdem do Ameryki, znowu poczuł się źle. Wyobraził sobie, że nikt go nie potrzebuje i nikt nie chce słuchać tego, co chciałby powiedzieć o komunizmie, o Rosji, o poezji, o sobie. Że los Żyda Wiecznego Tułacza wyciął mu kolejnego figla.

Wat nie pisał i cierpiał tym bardziej, że bóle powróciły. Wat skarżył się zresztą na niemożność pisania od bardzo dawna. Ta niemożność wraz ze skargą na niemożność wydaje się w owej dramatycznej sytuacji dramatycznego opowiadania o historii XX wieku czymś elementarnym, wprowadza na ślad zagadki związanej z gniewem Padre Pio, z tajemnicą bluźnierstwa.

 

16.

Słuchając taśm z nagraniami Mojego wieku zrozumiałem, że każdy seans cechowała osobna dramaturgia. Najczęściej Wat rozpoczynał słabym, omdlewającym głosem, przerywał zapadały chwile milczenia. Upewniał się, czy Miłosza podjęty wątek interesuje, nie zawsze dawał wiarę potakiwaniom. Potem nabierał jednak werwy, najpewniej dostrzegając w oczach, w gestach i w całej postawie słuchającego oznaki rzeczywistego zainteresowania. Wtedy jego głos wibrował, wyznania promieniowały radością udałej gędźby nawet wtedy (wtedy szczególnie), gdy rzecz dotyczyła więzienia i prześladowań.

W kolejnym wariancie Miłosz starał się naprowadzić Wata na tropy, przed którymi Wat się bronił. Najczęściej jednak, po kilku próbach oporu, ulegał pytającemu i choć z wyraźną niechęcią, podejmował proponowany przez Miłosza temat. Temat komunizmu.

W innym wariancie scenariusza do ataku przystępował Wat zanim Miłosz postawił pytanie lub przypominał, o czym opowiadał poprzednio. Użyłem sformułowania "do ataku", ponieważ niektóre nagrania świadczą wyraźnie, że przed spotkaniem Wat musiał bardzo wiele rozmyślać o tym, co powiedział, obwiniać się za - jego zdaniem - niewłaściwy ton, proporcje wywodu, wyrzucać sobie nadmierną uległość albo nadmierny opór wobec wymogów i postawy współrozmówcy, głównie milczącej, a przez to intensywnie wymownej.

 

17.

Magnetofonowy zapis rozmów Wata z Miłoszem zawiera informacje, które pismo przenieść potrafi i takie, którym pismo sprostać nie zdoła. Warunki "tworzenia historii", czyli warunki powstawania wypowiedzi, również należą do treści wypowiedzi. Wat opowiadał historię przed Miłoszem. Miłosz tworzenie przez Wata historii dotwarzał. Wat czuł się poetą niespełnionym i człowiekiem chorym. Występował przed innym poetą, któremu - powiedzmy szczerze - zazdrościł: sławy, uznania, zdrowia, siły fizycznej, sukcesów, młodości, pewności siebie. Miłosz o tym wiedział. Wat wiedział, że Miłosz wie.

 

18.

Myślę o pierwotnym znaczeniu słów "dramat", "teatr", "scena". Opowiadam o sytuacji, w której "ja" kształtuje się w przytomności innego człowieka. To budowanie staje się szczególnie dotkliwe i intensywne, gdy wobec bliźniego przeistaczającego się w spotkaniu w zwierciadło duszy odczuwa się szczególnie silne emocje. Wat odczuwał obecność Miłosza dramatycznie. Miłosz Wata wzbudzał do mówienia. Mój wiek to świadectwo zmagania się opowiadającego ze słowem i z cudzą obecnością. Ów tekst: najpierw odgrywany w mowie, później dopiero spisywany, przenikają gromy i błyskawice uczuć sprzecznych i wykluczających się: miłości i nienawiści, podziwu i pogardy, litości i dumy, błagania o wybaczenie i przekleństw piekielnych. Mój wiek - to steatralizowany odpowiednik spowiedzi. Rolę Padre Pio odegrał Miłosz. Przejął rolę kapłana-egzorcysty. Pokój nad Zatoką San Francisco przemienił w konfesjonał.

 

19.

W młodości Wat uległ totalitarnej pokusie licząc na to, że całościowa doktryna zapewnia panowanie nad rzeczywistością i jego samego trwale ujedni, że odniesie zwycięstwo nad naturą, że uchyli sobie wrota do wszelkiej tajemnicy, zasypie sprzeczności jak rów, osuszy religijne tęsknoty na zawsze.

Przekonał się, że komunizm potrafi tylko nieprawić sensy słów i pleść fikcyjne, ale za to śmiertelnie spójne światy z fikcji. Że jest rodzajem antypoezji. Wat przeczuwał, że owe fikcje przetrwają dłużej, niźli pająk, który ją utkał. Że język raz zniewolony, chętnie później oddaje się w niewolę silniejszemu. Wat ze swojego wieku wyciągnął morał, że prawdziwa poezja jest to...

Raz uległszy pokusie całości, stracił zaufanie do wszelkiej myśli systemowej lub choćby ciągłej, nie potrafił jednak przezwyciężyć pokusy snucia takiej myśli. I dlatego cierpiał srogie katusze pożądając wielkiego opusu, którego napisanie oznaczało by zdradę siebie pragnącego odkupienia po popełnionej zdradzie. Oto największe bluźnierstwo.

Wat spowiadał się i leczył opowiadając Miłoszowi historię, swoją historię XX wieku, ale spowiadał świętokradzko, bo nie wierzył swej opowieści i chciał pisać. Dzieło. On sam - bez Miłosza, bez egzorcysty, bez spowiednika, bez innego - zwarte, prężne, systematyczne, metodyczne Dzieło. Syntezę.

Czy Padre Pio pojął tę najgłębszą, najtajniejszą sprzeczność duszy Wata?

 

20.

Nie żałuję znoju, bo dzięki niemu zrozumiałem własne błędy. Dowiedziałem się o mechanizmach umartwiania języka, metodach znieprawiania mowy. Wat wiedział o nich więcej niż Klemperer i nie mniej niż Orwell, chociaż na pewno nie przypuszczał, że martwy język całkiem nieźle potrafi się krzewić również wtedy, gdy komunizm sczeźnie.

Przy okazji pracy nad Watem wydarzyło się jednak coś ważniejszego, z czego przez dziesięć następnych lat nie zdawałem sobie do końca sprawy, chociaż czułem, że kiełkuje we mnie ziarno. Leżałem na Grunwaldzkiej w naszym wydawnictwie na werandzie i czekałem, jeszcze do końca nie wiedząc, że czekam.

 

21.

Wtedy pojąłem co przez tyle lat uwierało mnie w tej historii. Pycha. Próżność. Zazdrość. Chęć zaimponowania, pragnienia bycia docenionym, sławnym, znanym, przekładanym, wydawanym, noszonym na rękach. Nagradzanym. Pragnienia ukryte i przykryte, ale tym silniej spod pokryw wystające.

 

22.

Czyje pragnienia? Ówcześnie i moje. Na werandzie pojąłem, że nie wolno im ulegać. Że jeśli artysta goni za sławą i nagrodami - to już jest skończony, nawet jeśli wywoła wokół siebie wrzawę i utopi się w dyplomach. Pojąłem tę oczywistość dzięki czułej obecności. Poczułem słodkawą woń. Brakowało kota.

Sfinx