Kto przekazuje wiadomość o śmierci, wydaje się sobie bardzo ważny. Ma poczucie - wbrew wszelkiemu zgoła rozsądkowi - że jest wysłannikiem królestwa zmarłych. Wspólnota wszystkich zmarłych jest bowiem tak potężna, że nawet ten, kto tylko zawiadamia o śmierci, odczuwa to. Ad plures ire znaczyło u Rzymian "umierać".
     Walter Benjamin, Ulica jednokierunkowa. Przełożył Andrzej Kopacki

 

Rodzice obumarli mnie młodo. Za młodo. Nie byłem gotowy ani do własnego życia, ani do śmierci osób bliskich. Nie potrafiłem stawić czoła zgonom, wyrywałem się, uciekałem. Po latach wiem, że jeśli śmierć rodziców atakuje w młodości, to nie daje żadnych szans, wypala piętno na duszy tego, kto nie pojmuje sensu żałoby.

Śmierć zwichnęła mi życie. Na długo. Tylko pozornie młody wiek pozwala o niej szybciej zapomnieć: młodość znieczula miejscowo, ale zadane zgonami rany ropieją. Z wiekiem boli jeszcze bardziej.

Przez wiele lat nie rozumiałem tej prawdy. Inaczej: rozumiałem, lecz nie potrafiłem jej wypowiedzieć. Słowa znalazły się same, napłynęły nieoczekiwanie w październiku 1997, gdy szedłem pod słońce. Po raz pierwszy (i jedyny) wyznałem wtedy, że zbyt wczesny atak śmierci przypuszczony na rodziców może zniszczyć życie równie skutecznie, jak matczyna nadczułość rozciągnięta na wiek męski.

Benjamin: "Kiedy niespodziewanie buchnie ogień albo jak grom z jasnego nieba spadnie wiadomość o śmierci, w pierwszej chwili niemego przerażenia pojawia się poczucie winy, bezkształtny wyrzut: Czy w istocie nie wiedziałeś? Czy imię zmarłego, kiedy mówiłeś je ostatnim razem, nie zabrzmiało w twoich ustach inaczej? Czy spośród płomieni nie kłania ci się wczorajszy wieczór, którego język dopiero teraz rozumiesz? A jeśli zginął drogi ci przedmiot - czy już wiele godzin i dni przedtem nie zdradzało go coś, co go otaczało: szyderstwo bądź żałoba?" (Ulica jednokierunkowa. Przełożył Andrzej Kopacki. Dalsze cytaty w tym rozdziale pochodzą z tego samego przekładu).

Ojciec umarł na raka mózgu. Męczył się przez dwa miesiące, a ja nie potrafiłem sprostać jego cierpieniu. Nie wierzyłem, że ciało mężczyzny ledwie po sześćdziesiątce, trawione złowrogą siłą, może znikać tak szybko i bezlitośnie. Chciałem mu ulżyć, choć wiedziałem, że pomóc nie potrafię. Nie umiałem towarzyszyć w odchodzeniu, więc starałem się umknąć. Wbiłem sobie do głowy, że choroba się cofnie, że jest lepiej i nawet wyjechałem w góry na kilka dni, czego nie umiem sobie wybaczyć.

Matka odeszła niespełna trzy lata później. Nagle. Nieoczekiwanie. W marcowe przedpołudnie. W warszawskim mieszkaniu na Konopczyńskiego. Poczuła się źle, przyjechało pogotowie, zaaplikowało zastrzyk, przed którym się broniła. Zgon nastąpił natychmiast, na moich oczach.

Benjamin: "Wspomnienie niczym promienie ultrafioletowe pokazuje każdemu w księdze życia pismo, które niewidzialne, jako profecja, komentowało na marginesie tekst. Ale nie bezkarnie zamienia się intencje, wydaje niejawność życia na pastwę kart, duchów, gwiazd, które w mig je przeżywają i wykorzystują do cna, by zbezczeszczone znów nam odstawić; nie bezkarnie okpiwa się ciało, pozbawiając je mocy mierzenia się z losem na własnym polu i - zwyciężania".

Nie odczuwałem ani przerażenia, ani trwogi, ani rozpaczy. Nie odczuwałem niczego. Zlodowaciały i drewniany: zawisły w czasie, który zmartwiał. Dorosły i wtórnie zdziecinniały. Zachłyśnięty i przerażony za wczesną wolnością, narażony na wszelką pokusę.

Tamto przedpołudnie rzeczywiście pachniało inaczej. Bezwiednie, w oczekiwaniu na nieoczekiwane, mówiliśmy do siebie uroczyście i spokojniej, bez napięcia i bez złośliwości, których sobie nawzajem nie szczędziliśmy. Matka była o mnie zazdrosna i starała chronić przed wszelkimi kobietami. Broniłem się zaciekle i na przekór, również sobie.

Nie potrafiłem odczytywać znaków. Teraz wiem, że ostrzegał mnie postawiony na podwórku w poprzek kontener na śmieci. Z uchylonego na trzecim piętrze okna machała firanka, a szafkę z pledami i torbę podróżną porządkowałem rano na mocy zapisanych już wcześniej wyroków.

W kuchni pachniało wanilią.

Benjamin: "Chwila jest kaudyńskim jarzmem, pod którym ugina się przeznaczenie. Grozę przyszłości zamienić w spełniające się teraz - ten jedyny pożądany cud telepatyczny jest dziełem wcielonej przytomności umysłu. W czasach pierwotnych, kiedy takie zachowanie należało do systemu codziennego funkcjonowania człowieka, miał on w nagim ciele najpewniejszy instrument odgadywania przyszłości. Jeszcze czasom antycznym nieobca była praktyka z prawdziwego zdarzenia: Scypio, który potykając się, staje na ziemi Kartaginy, wykrzykuje z rozpostartymi w upadku ramionami słowa zwycięzcy: Teneo te, Terra Africana! To, co miało stać się znakiem grozy, obrazem nieszczęścia, łączy on cieleśnie z daną sekundą i samego siebie czyni totumfackim własnego ciała. Tu właśnie, z dawien dawna, święciły swe największe tryumfy stare ascetyczne ćwiczenia w przestrzeganiu postu, dochowywaniu czystości, czuwaniu".

Miałem 22 lata. Popełniałem głupstwo za głupstwem. Śmierć bliskich skutecznie zamroziła we mnie dojrzewanie. Oczywiście nie fizyczne i nie intelektualne, lecz najbardziej pierwotne, związane z intuicyjnym rozróżnianiem prawdy od fałszu, przede wszystkim w sferze uczuć. Doświadczenie śmierci nie mogło mnie jeszcze do niczego przekonać, ani niczego nauczyć, w ogóle nie pojawiło się jako doświadczenie, tylko jako brak absolutny, wyrwa w istnieniu. Gangrena.

Rozpoczęło się błądzenie. Chodzenie na opak, któremu towarzyszyła iluzja, że przecież życie rozwija się we mnie prawidłowo i zmierza w dobrym kierunku. Ale pamięć o zapachu wanilii tliła mi się wokół twarzy i nie potrafiłem zdać sobie sprawy, że zupełnie nie potrafię wybierać. Skazany na pozory decyzji, wmawiałem w siebie, że postępuję słusznie i zgodnie z sumieniem, odważnie i mądrze, chociaż gesty i słowa, postępki i uczucia kierowały mnie, prawie bezwiednie, w stronę śmierci, której bałem się, ale która pociągała swą niewytłumaczalną mocą.

Wielkie głupstwa, podobnie jak zło, mogą przybierać powabne kształty i smakować sukcesem. Wspinanie się po szczeblach tak zwanej kariery, które jest wstępowaniem do ciemnicy, krzątanina wokół większych lub mniejszych przedmiotów i coraz bardziej natarczywe przekonanie, że innej drogi nie ma i nigdy nie będzie - zabijają powoli, lecz skuteczniej niż alkohol, tytoń lub narkotyki.

Życie nie całkiem, życie na niby, czasami trwa przez całe życie i można z takim życiem żyć, nie wierząc, że pewnego poranka, w pasażu pomiędzy snem i jawą, obudzisz się do nowego życia, które różni się od poprzedniego tylko jednym zbawiennym szczegółem.

Benjamin: "Dzień kładzie każdy poranek na naszym łożu niczym czystą koszulę; ta nieporównanie delikatna, nieporównanie gęsta tkanina czystej wieszczby leży na nas jak ulał. Szczęście najbliższych dwudziestu czterech godzin zależy od tego, abyśmy budząc się umieli po nią sięgnąć".

W Paryżu, na Soudière, piłem whisky. Następnego dnia sięgnąłem o świcie po czystą koszulę, którą na pościeli złożyła dobra noc.

Benjamin: "Praca nad dobrą prozą składa się z trzech stopni: muzycznego, na którym jest komponowana, architektonicznego, na którym jest budowana, wreszcie tekstylnego, na którym się ją wysnuwa".

(Książę bezdomny, r. 3)

Sfinx