"Siedem syberyjskich wiosen" Bogusława Machowska
"Polska Miedź" nr 27 z 6 VII 1989r.
Jakoś niedługo po ich powrocie z Sybiru jedna z ciotek zabrała Wisię do Wałbrzycha.
- Daj mi małą na kilka tygodni - przekonywała panią Stefanię. - Ty odpoczniesz, będziesz miała czas dla siebie, ja postaram się Wisię odkarmić, dożywić.
W pociągu było pełno ludzi, znalazły jednak miejsce dla siebie. Ciocia wyjęła z torby jabłka, a dziewczynka krzyknęła:
- Nie chcę tego, nie lubię. Daj mi rzepy, ja chcę rzepy.
Ludzie zaczęli przyglądać się małej, która rozgadała się na dobre. Ciotka nie umiała powstrzymać małej gaduły, która opowiadała tym głośniej, im ciszej robiło się w wagonie. Mówiła, że na Sybirze najbardziej lubiła właśnie rzepę, a mamie najlepiej smakował krochmal z utartych ziemniaków, trzeba jej było odbierać prawie siłą, bo babcia z tej wysuszonej mąki robiła naleśniki, potem kroiła cieniutko i rzucała na wrzącą wodę, to były najwspanialsze kluski świata! Opowiadała o mrozach, o głodzie, o tym, jak czekało się na wiosnę i słońce - pociąg dojeżdżał już do Wałbrzycha, jeden z pasażerów wstał i głośno powiedział do wszystkich:
To dziecko nie może kłamać, ono przeżyło, a my musimy o tym, co się tam działo, pamiętać!
Dom spalił się, rodzice zmarli, zostały dzieci. Część umieszczono w sierocińcu, Stefanię zabrał do siebie wujek, gajowy spod Rawy Ruskiej. Miał dwie córki w tym wieku, co ona, dziewczęta szybko zżyły się ze sobą. Latem 1939 przyjechała siostra Marysia, w odwiedziny. Potem był wrzesień, najpierw niemieckie, potem radzieckie wojsko i Marysia została. Wujek mieszkał w lesie, miał piękny dom, trochę inwentarza, prowadzili beztroskie życie leśnych ludzi żyjących wśród przyrody. Zimą ktoś podrzucił kartkę, że muszą się wyprowadzić, w przeciwnym razie śmierć ich w tym lesie czeka. Wujek budował dom w pobliskiej wsi i choć budowa nie była jeszcze zakończona, zabrał z lasu kobiety, dobytek i inwentarz i wprowadził się w surowe, ale bezpieczne ściany. Wioska była polsko-ruska, ale od zimy 1939r. sąsiedzi poprawiali: my nie Rusini, ale Ukraińcy. Wczesnym rankiem, 10 lutego 1940r., pod dom wujka zajechał czołg. Do drzwi zastukało dwóch Ukraińców ze wsi, którzy wstąpili do utworzonej milicji, lejtnant w mundurze i cywil. Powiedzieli: Zbierajcie się, jest rozkaz towarzysza Stalina wywieźć was 200 km od granicy. Kobiety rozpłakały się, przed domem gromadziło się coraz więcej ludzi, którzy nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Z naprzeciwka weselni goście stali przerażeni, patrząc na tę wywózkę. Nie pozwalano brać ani książek, ani odzieży, ani żywności. Tylko lejtnant namawiał: nie słuchajcie, bierzcie, ile uniesiecie, do worków, nie do skrzyń, weźcie nawet płyty z kuchni, daleko pojedziecie, przyda się wam. Na stacji kolejowej spotkali rodziny trzech innych gajowych, jeden z nich był Ukraińcem, widać potrzebowano ludzi tego zawodu. W 40-stopniowym mrozie czekali na załadunek setek ludzi z kolonii; wszystkich umieszczono w bydlęcych wagonach. Pod ścianami znajdowały się nary, wąskie półki do spania, na środku stał piecyk, w jednym kącie, za zasłoną z czyjegoś koca urządzili ubikację.
Po kilku dniach jazdy otworzyli drzwi wagonu, dali kawałek chleba i porcję kaszy. Chleb był czarny, kasza gruba - nikt tego jeść nie chciał, wyrzuciliśmy za drzwi, a wtedy zbiegły się skądś dzieci i zaczęły zbierać ze śniegu te resztki. Pojęliśmy, że wjeżdżamy do kraju straszliwego głodu. Później już nie wyrzucaliśmy chleba.
Pociąg jechał ponad cztery tygodnie. W wagonie rozgościła się nędza i jej służebniczki, tysiące wszy. Po kilkunastu dniach nikt nikogo już się nie wstydził, wszyscy się iskali, toczyli niemożliwą do wygrania walkę z insektami. Pociąg minął Omsk, Tomsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, kilka mniejszych stacji, wreszcie zatrzymał się w Tułunie. Tam - ludzi mrowie, z różnych stron, z różnych miast wschodniej Polski.
Załadowali nas na auta, w straszliwym zimnie jechaliśmy kilka godzin. Zaczęły się wysokie zaspy, myśleliśmy, że dalej już nie pojedziemy, ale przyprowadzili sanie i zamarzniętą rzeką powieźli dalej, jeszcze ponad 50km w głąb tajgi.
Wreszcie dojechali do drewnianego baraku więziennego, tam kazali się rozlokować na narach z trzech desek, z drewnianym zagłówkiem. Kto miał się czym przykryć - nie marzł, kto miał co jeść - gotował na stojącym na środku baraku piecyku. Nazajutrz Polacy dostali po 5 rubli zaliczki, mogli sobie kupić kawałek chleba (40 dkg dziennie pracujący, o połowę mniej ten, kto nie pracował). I do pracy, do lasu. Innej roboty nie było. Mężczyźni układali sztable z drzewa, kobiety dostały ostrza, którymi miały zrywać korę z pni. Bez rękawic pracowały, po kilku godzinach pracy pęcherze pękały, rany na dłoniach robiły się coraz głębsze. Kogo było stać, mógł nie pracować. Kto zabrał z domu trochę rubli, kto miał coś do sprzedania i zamiany, nie zamęczał się w lesie. Ciocia Stefanii nie pracowała, wujek początkowo też nie, ale dziewczyny musiały iść do lasu. W poniedziałek zabierały ze sobą trochę odzieży i szły 17 km w tajgę, na miejsce ścinki drzew. Do soboty spały we wspólnym baraku. Choć ubierały się najcieplej jak mogły, prawie wszystkie przeziębiły pęcherze, rano czekały, aż mężczyźni wyjdą i wtedy suszyły bieliznę... W sobotę wracały do domu, ciocia młynkiem do kawy mełła porcję przywiezionego z domu ziarna i gotowała krupnik. Jak on smakował! Za robotę płacili Polakom tak samo, jak Rosjanom, ale zarabiano mało, nikt wprawy nie miał. I choć bardzo się chciało, nie można było kupić bielszego chleba, a tylko czarny, najtańszy, po 90 kopiejek, tzw. chleb kombinowany. Chleb żytni kosztował rubla, pszenny był o 10 kopiejek droższy, a najbielszy niczym bułka, chleb wytęskniony, kupić można było za 2,90 rubla. Mało kogo było stać na ten luksus.
Wiosna przyszła późno, gdzieś pod koniec maja. Śniegi stopniały, z gór płynęła woda i zaczął się spław drewna rzeką, do Tułuna, do tartaku. Skończyła się praca przy usuwaniu kory, dziewczęta skierowano do poszerzania dróg w lesie. Było cieplej, ale zaczęła się inna udręka, moszka. Drobna i dokuczliwa muszka wciskała się wszędzie, gryzła, wpychała się do oczu, nosa, ust. Rosjanie pracowali w specjalnych siatkach. Polacy ratowali się, jak umieli: pocięli zabrane z sentymentu welony, obwiązywali twarze cieniutki chustkami.
Powoli kończyły się wszystkie przywiezione z domu zapasy żywności. Chleba było mało, zaczął się najzwyklejszy głód. Dzieci przestały chodzić, podkuliły nogi i tak siedziały w barakach. Dostawały po 20 dkg chleba dziennie i kwaterkę mleka co drugi dzień, za mało, żeby dokazywać. Starsi zaczęli mieć kłopoty ze wzrokiem i zębami, kurza ślepota była coraz powszechniejsza, na nią nie było lekarstwa, chyba żeby więcej chleba... Przed cyngą, czyli szkorbutem, ratowali się jedząc, podobne do konwalii, liście czeremszy, o zapachu silniejszym niż czosnek. Liście gotowało się, jak kapustę, kto potrafił to przełknąć, zachował zęby.
Proszę sobie wyobrazić, jaki rano w baraku był smród, tylko ludzi tam spało, wielu przełamało wstręt i jadło czeremszę.
Na leśnych drogach brygadziści kazali wycinać w ziemi szyny. Kiedy we wrześniu spadł śnieg, a potem przyszły mrozy, szyny zamieniły się w lodowy tor, po którym spuszczano ścięte drzewa. Stefania dostała pracę rachmistrza, każdego ranka wydawała ludziom sprzęt, a potem szła 7 km do leśnego punktu, żeby złożyć raport: ile 5,5-metrowych sosen i modrzewi, ile 7,5-metrowych pni na budowę mostów, a ile 12,5-metrowych, na hydrobudowę, drzew ścięli poprzedniego dnia.
Głód i wycieńczenie coraz bardziej dawały się we znaki i choć w pobliżu baraku pobudowano katałaszkę, czyli niby-więzienie dla tych, którzy złamią zakaz i oddalą się, na przykład do kołchozu, gdzie można było coś wykraść albo zamienić sukienkę na mąkę czy słoninę, odważnych nie brakowało. Druga syberyjska wiosna też przyszła późno, znów wyrosła czeremsza, zakwitły piękne, choć pozbawione zapachu kwiaty, praca stała się nieco lżejsza. W sierpniu 1941 r. powiedziano, że jest amnestia dla nich, przeciwników socjalizmu, i że teraz mogą korzystać z praw obywatela polskiego. Stefania od pewnego czasu spotykała się z młodym Herterem, teraz zgodziła się na małżeństwo. Dziwny to był ślub, syberyjski. Księdza nie było, urzędnika też nie. Spisali umowę, a po wojnie kanoniczne prawo uznało ten ślub za w pełni ważny. Już jako młoda żona podjęła pracę w delegaturze polskiego poselstwa w obwodzie irkuckim. Spisywała tam wszystkich zgłaszających się Polaków, rejestrowała ich obywatelstwo i wyznanie. Któregoś dnia wujka, który pracował w miejskiej rzeźni i z rogów, po pracy, robił grzebienie, wysłano do Krasnojarska, do fabryki, żeby przyjrzał się masowej produkcji grzebieni. Zobaczył, zapisał. W drodze powrotnej spotkał polskiego żołnierza, mundur miał dziwny, aliancki, jak się później okazało, ale orzełek na czapce był polski, prawdziwy, nasz. Wujek zaprosił porucznika Radziejewskiego do domu, w Tułunie przyprowadził gościa do mieszkania Herterów. Okazało się, że przyjechał po panią Tetmajerową, legendarną Gospodynię z "Wesela" Wyspiańskiego, która wraz z córką, i jej rodziną, też została wywieziona na Sybir. Pracowały w kopalni miki, w Tajszecie, tam zmarły dzieci, teściowa i mąż córki, a one dwie, po amnestii, chciały się dostać na południe, do formowanej armii Andersa. Trudna to była sprawa, do tej armii nie przyjmowano wszystkich chętnych z dalekiej północy, telefonogramami uprzedzano, że potrzebują tych, którzy służyli w lotnictwie i ciężkiej artylerii, a takich w Tułunie znalazło się zaledwie dwunastu. No i dwóch chłopaków, którzy ukradli w kołchozie 20 kg grochu, i którym groziło ciężkie więzienie; pani Herter sfałszowała dokumenty i wypisała skierowanie do armii.
Pani Tetmajerowa przez jakiś czas mieszkała u nas, wymyślałam fortele, żeby załatwić jej przydział chleba. Potem wyprowadziła się do innych ludzi, gdzie było trochę więcej miejsca, a jeszcze później pojechała z por. Radziejewskim. Dostałam od niej dwa listy; pisała, że czekają na transport do Iranu, zapraszają po wojnie do Bronowic. Nigdy więcej nie spotkałyśmy się.
Porucznik mógł zabrać ze sobą jedną osobę, przewieźć do Uzbekistanu. Nikt z rodziny nie zdecydował się jednak, wydawało im się, że razem będą bezpieczniejsi. Po amnestii, z więzienia w Irkucku, do Tułuna przyjechali Polacy. Bez paznokci, obici, bez zębów po przebytym szkorbucie. Chcieli skierowanie do wojska polskiego, mimo odmowy decydowali się na podróż na południe na własne ryzyko.
Praca w delegaturze skończyła się na wiosnę 1943 r. Delegata i wszystkich, którzy długo odmawiali przyjęcia radzieckiego paszportu, aresztowano, potem ludzie godzili się przyjąć te dokumenty, uczestniczyli w głosowaniach, wyborach. Herterów, tak jak i wielu innych, skierowano do pracy w kołchozie. Dostali 10-arową działkę ziemi, przydział 1,1 kg mąki żytniej i 100 rubli pensji. Jakoś przeżyli, choć litr mleka dla dziecka, które urodziło się 1 stycznia 1943 r., kosztował 30 rubli. Znowu przyszła wiosna, w lesie pojawiły się jagody, ludzie ruszyli na ich zbiór. Za 10 kg jagód można było dostać kilogram chleba albo kilogram mąki. Mąż pani Stefanii, wspaniały samouk, dobry stolarz, robił ludziom w kołchozie meble, za to dostawał mleko dla córki. Jesienią 1943 r. siostra Marysia i mąż poszli do dywizji kościuszkowskiej, pani Stefania z córeczką i teściową przygotowywały się do kolejnej zimy. Miały zapas ziemniaków, trochę zboża. Narzędzia stolarskie męża sprzedały jednemu z jego uczniów, za to dostały 40 litrów mleka. Na mleko dla dziecka wymieniały sukienki, teściowa w rękach szyła kołchoźnicom bluzki i spódnice, za to też było trochę żywności. Pamięta, jak bardzo chciała się napić mleka, polizać masła, zjeść jeszcze jedną łyżkę kartofli, a teściowa powstrzymywała ją zaklęciem: Bój się Boga, nie bierz, to dla dziecka. Żeby ochronić Jadwisię, wiosną zrywały naręcza traw, suszyły, a zimą za to siano dostawały mleko i odrobinę masła. Przeżyły.
W czerwcu 1946 r. powiadomiono nas o repatriacji. Wróciłyśmy do kraju, na Śląsk, gdzie mieszkał brat męża. Tam dowiedziałam się, że mąż żyje, że szuka nas od końca wojny. Trochę później spotkałam moje rodzeństwo. Wszyscy, choć wracaliśmy z różnych stron świata, byliśmy jednakowo biedni, goli i bosi. Siostra, którą z sierocińca zabrano na roboty do Augsburga, w drodze powrotnej do kraju została okradziona ze wszystkiego, co wiozła. Brat, który po łapance w Rzeszowie trafił do niemieckiego obozu, po wyzwoleniu od Amerykanów dostał ciężarówkę, samochód osobowy, maszynę do szycia i inne sprzęty, wrócił do kraju i zaraz za granicą cały ten dobytek mu zarekwirowano. Ja przez cała wojnę nie miałam niczego, nie myślałam więc o stratach, a tylko o tym, że żyję, że ocalała moja rodzina, że uratowałam dziecko. Przeżyłam potem chorobę i śmierć córki, dzisiaj mieszkam z dwoma jej synami. Żyję i pamiętam o tym, co przeżyliśmy tam, na wschodzie, gdzie rzeka Ija wpada do Angary, gdzie zima trwa 9 miesięcy, a potem jest lato, lato, lato...
[wróć]