Pasaż patriotyczny

 

Bibliotekę Polską na Wyspie świętego Ludwika wypełniają duchy dobre i złe, po szczyty krętych schodów. Dzięki wstawiennictwu duchów dobrych, znajduję w Bibliotece rękopisy i druki, o których istnieniu nikt nie wiedział, a nawet czasami zdaje mi się, że materializują się one tylko dla mnie na czas jakiś, a kiedy już wzrok nasycę - to znikają, jak we śnie.

Niedawno wpadła mi w ręce tajemnicza broszura o pamiątkach polskich w Paryżu, bez nazwiska autora, bez daty wydania, odbita na powielaczu, na pożółkłym papierze, chyba w czasach drugiej światowej. Wyczytałem w niej, że w czternastej dzielnicy Paryża, staraniem komitetu francusko-polskiego, tego samego, który doprowadził do odsłonięcia pomnika Adama dłuta Antoine'a Bourdelle'a, imieniem polskiego poety nazwano jedną z paryskich ulic. Jednak: "na skutek machinacji sił Polakom niesprzyjających Mickiewiczowi ulicę odebrano i nosi ona obecnie imię drugorzędnego francuskiego malarza". Tyle zapamiętałem. Bo kiedy broszurę powtórnie postanowiłem przejrzeć z powodów wyłuszczonych poniżej, wszelki ślad po niej zaginął. Więc może mi się przyśniła?

Niedawno zatelefonował do mnie dyrektor Instytutu Polskiego w Paryżu - Tomasz Stróżyński i powiedział, że dyrektor Muzeum Mickiewicza w Warszawie Janusz Odrowąż-Pieniążek przysłał mu dokumenty dotyczące... nadania ulicy w XIV dzielnicy Paryża imienia Adama Mickiewicza. Natychmiast poprosiłem o przesłanie owych dokumentów faksem i oto com w nich wyczytał, dzięki obu dyrektorów uprzejmości: dokumenty leżą na biurku, litery czarne na białym tle nie znikają.

Otóż w "Bulletin Municipal Officiel" ze środy, 7 stycznia 1891 roku, znalazł się punkt dotyczący posiedzenia Rady Municypalnej, czyli walnego zebrania w merostwie czternastej dzielnicy Paryża:

"1890. Punkt 1802. Sprawa przyznania imienia Adama Mickiewicza ulicy w dzielnicy czternastej. Referent: Monsieur Patenne.

Monsieur Patenne zreferował, że Trzecia Komisja zajęła się rozpatrywaniem petycji mieszkańców czternastej dzielnicy o definitywne nadanie nazwy nowej ulicy łączącej bulwar Montparnasse numer 120 z bulwarem Raspail numer 113.

Komisja rozważywszy rozmaite propozycje, postanowiła nadać owej ulicy imię Adama Mickiewicza.

Wniosek komisji został przyjęty".

Skoro więc wniosek przyjęto, to dlaczego ulicy Mickiewicza w Paryżu brak? Bo Mickiewicz do Francuzów miał pecha. Owszem, niektórzy go bardzo kochali, Julesowi Micheletowi, koledze z Collège de France, do tego stopnia zaimponował proroczy styl Adamowych wykładów: wyrzucanie rąk w natchnieniu, potrząsanie grzywą, twardy litewski akcent i dziwaczna składnia, myśli szalone, wzniosłe i rozbrajająco "niekartezjańskie", że Michelet zaczął styl Mickiewicza naśladować.

Profesor Quinet też, choć, jako dobrze wychowany Francuz, nie bardzo potrafił się proroczo rozluźnić, ale - przyznajmy - próbował i zaczął pisać dramę romantyczną o Żydzie Wiecznym Tułaczu, w którym twórczo połączył francuski racjonalizm wieku klasycznego z żywiołem - oczywiście w granicach dobrych manier i reguł gramatycznych francuszczyzny - fantazji.

Niektóre panie hrabiny czyniły z dziwnego Litwina w źle zawiązanym halsztuku i w brudnawym surducie atrakcję salonów, naturalnie tylko w starannie dobranym towarzystwie, które nie narażało reputacji hrabin na ewentualnie nieprzychylne uwagi u dworu. Pewien młody Francuz chciał całować ślady stóp Mickiewicza odciśniętych w paryskiej błotnej mazi, aż ojciec młodzieńca, bogaty i dobrze myślący handlarz wina z zasobnej prowincji, rwał sobie włosy z głowy i stanowczo znielubił wszystkich cudzoziemców, którzy "zjadają Francuzom chleb".

Porządni urzędnicy i dobre towarzystwo odetchnęło wreszcie z ulgą, gdy Mickiewicz zniknął z Collège de France. Jeszcze tylko w czasie Wiosny Ludów ustawiło się symboliczne krzesło w Collège de France dla trzeciego z "wielkiej trójcy", wydrukowało się plakaty, że "Monsieur Miciewicz" wznawia swe zajęcia, tym chętniej, iż wiedziano, iż "Monsieur M." pogonił do Włoch i wdał w kolejne nieodpowiedzialne i stanowczo nieracjonalne awantury, więc spokój.

Nigdy Mickiewicz nie dostał francuskiego obywatelstwa, chociaż się o nie starał i Wołowscy się starali, i Faucherów rodzina się starała, i książę Plon-Plon coś pomrukiwał, że jest "za" - niewiele pomogło. Mickiewicz Francuzem nie został, bo pisano na niego donosy, a poza tym gdyby został, to rząd francuski musiałby mu wypłacać pensję profesorską do końca życia, a tak i kłopot z głowy i oszczędności znaczne. I spokój, spokój nade wszystko.

Rada dzielnicy pod koniec tamtego wieku wniosek przyjęła, ale najwidoczniej racjonalnie myślący przełożony kartezjańskim rozumem wyrozumiał, że tylu godnych szacunku Francuzów ulicy w Paryżu - stolicy świata - nie posiada, a tu takiemu jakiemuś na M.: Miss..., Miss..., trudno nawet wymówić, w porządnej dzielnicy (koło Montparnassu) ulicę nierozumnie i nieprzemyślawszy sprawy do końca by się zafundowało. Sprawę należało rozpatrzyć raz jeszcze, ze skutkiem wiadomym.

 

Kiedy w Polsce wybuchł stan wojenny, we Francji odnowił się "polski syndrom", czyli wybuchła spontaniczna solidarność ulicy z narodem, któremu działa się krzywda. Potężne manifestacje przetoczyły bulwarami, po raz pierwszy od czasów powstania listopadowego słowo "Polak" stało się we francuszczyźnie (na krótko) synonimem słowa "wolność". Ówczesny rząd (socjalistyczny z czterema komunistycznymi ministrami) wahał się, czy odwoływać oficjalną wizytę francuskiego premiera u Jaruzelskiego, bo stany bywają różne i w końcu wewnętrzna to sprawa Polaków, a ponadto - jak stwierdził ówczesny francuski minister spraw zagranicznych nie zdając sobie oczywiście sprawy, że powtarza prawie dosłownie przemówienie francuskiego ministra spraw zagranicznych z roku 1831 - "Francja dla Polaków oczywiście niczego nie uczyni". Gdyby nie Simone Signoret, Yves Montand i Michel Foucault, którzy zorganizowali natychmiast skuteczną akcję w radiu "Europe 1" i w dzienniku "Le Monde" nie wiadomo, czy francuski premier nie poleciałby kosztować żołnierskiej grochówki w Warszawie.

Wtedy właśnie Georges Gorecki, prawnuk Adama Mickiewicza podpisujący się nazwiskiem Armand Avronsart, napisał (powtórnie) do mera Paryża, czyli do Jacquesa Chiraca, prośbę o przyznanie jednej z ulic Paryża imienia Adama Mickiewicza. 23 czerwca 1982 roku otrzymał następującą odpowiedź z merostwa od Dyrektora Gabinetu:

"Szanowny Panie,

Zechciał Pan mi zwrócić uwagę na powody, dla których miasto stołeczne Paryż mogłoby uczcić pamięć Adama MICKIEWICZA, nazywając jego imieniem jedną z ulic.

W wyniku pierwszej interwencji, pańska propozycja stała się przedmiotem uważnych studiów Komisji do Spraw Nazewnictwa, która, niestety, nie uznała jej za uzasadnianą, ponieważ Adam MICKIEWICZ został już uczczony dziełem rzeźbiarza BOURDELLE'A, o którym zechciał pan wspomnieć w swoim podaniu.

W chwili obecnej, wziąwszy pod uwagę coraz bardziej ograniczoną liczbę nowych ulic podlegających operacji nadawania imienia, nie jestem w stanie oznajmić Panu decyzji Rady Paryża takiej, jak Pan sobie życzył.

Zechce Pan przyjąć zapewnienia o mym wysokim poważaniu.

[Podpis czytelny, ale nieistotny]"

Paryż, jesień 1997 roku. Wizyta u bardzo poważnego dyrektora Bardzo Poważnej Instytucji. Przedstawiliśmy projekt zorganizowania wystawy "Mickiewicz, Francja, Europa", bo zbliża się dwóchsetlecie urodzin i warto pokazać, jaką rolę odegrał poeta w dziejach monarchii lipcowej i II cesarstwa, bo przecież w równym stopniu jego losy związały się z historią Francji jak i Polski. A ponadto, choć jego pomysły wydają się niekiedy dziwaczne, czasami szalone, to jednak jego wizja Europy jako konfederacji wolnych i niepodległych narodów daje do myślenia - szczególnie pod koniec XX wieku. I z pożytkiem, a może i z przyjemnością, przyjaciele Francuzi mogliby na wystawie obejrzeć swoją historię jak w zwierciadle.

Po kilku chwilach spędzonych z bardzo poważnym urzędnikiem widziałem, że nic z tego. Wstępne grzeczności, w których francuszczyzna czuje się jak jajko w majonezie, przepisowa niebieska koszula urzędnika, warstewka łupieżu na przepisowej granatowej marynarce, przepisowo uprzejma mina i służbowo uważne oczy za szkłami okularów. Urzędnik nie czytał scenariusza, nie wie kto Mickiewicz, ale wie, że ma powiedzieć grzecznie "nie". Wymyśla preteksty, że Bardzo Poważna Instytucja wystaw "tego rodzaju" nie organizuje, co jest głupstwem tak oczywistym, że spontanicznie zabębniłem palcami po stole. Urzędnik umilkł, okularki zaparowały mu zdziwionym przerażeniem. Dlaczego ja bębnię? Jak śmiem? Wedle zasad i przepisów służbowych ja bębnić nie mam prawa. Ale skoro bębnię, to może ja coś wiem? Albo ktoś za mną stoi? Bo przecież inaczej bym bębnić nie śmiał.

To trwało chwilę. Sekundę, nie dłużej. Posłałem urzędnikowi w okulary spojrzenie, które zwykło się nazywać "ironicznym". Urzędnik się uspokoił, bo zrozumiał, że bębniłem, bom Polak. Nic groźnego.

Wystawy mickiewiczowskiej w Bardzo Poważnej Instytucji nie będzie. Cóżeś ty zrobił ludziom, Mickiewiczu? Gdybyś nosił imię Michaił, Borys albo choćby Wolfgang - byłoby łatwiej. Trudno. Plwajmy na skorupę, skoro salon warszawski różni się od salonu paryskiego, jak dwie kupki zastygłej lawy niewymawialnego pochodzenia. Cdn.

Sfinx