Wszystko daje się sprowadzić do estetyki i ekonomii politycznej.
     Stéphane Mallarmé

 

Na wystawę rękopisów i książek Stéphane'a Mallarmégo postanowiłem wtargnąć dziurą. Nadciągnęła jesień: w Paryżu pora złych snów, grypy i strajków. Normalnym ludziom najbardziej dokuczają strajki kolei i metra, mnie, odmieńcowi - protesty załogi Musée d'Orsay żądającej podwyżek i wolnego czasu. Do Mallarmégo ciągnęło mnie tym mocniej, im uparciej dawny dworzec kolejowy zaciskał podwoje: pragnąłem wkraść się na wystawę zorganizowaną w stulecie śmierci poety, by obejrzeć rękopis z aforyzmem o ekonomii i estetyce.

Aforyzm napisany w roku 1870, jeszcze przed komuną i wojną francusko-pruską w przekonaniu, że między bankiem i poezją, giełdą i sztuką zawiązały się przeklęte i nieuchronne związki, o których artysta musi wiedzieć. Mallarmé spostrzegł, że triumfujący kapitalizm giełdowy, posługujący się kolumnami liczb i przedziwnych znaków, staje się coraz bardziej wyrafinowany estetycznie - abstrakcyjnieje. To wielkie nieszczęście, bo mamona wdziera się bezczelnie do krainy piękna, niebezpiecznie przypomina poezję. Mowa giełdy jest jak rak. Toczy duszę poety, nawet jeśli poeta nie chce o niej słyszeć i w dodatku żyje w biedzie.

Radio, sobotnie popołudnie, piszę banalny przegląd prasy. Na komputerze. Ekrany podłączone do wyrafinowanej sieci, podobno bardzo nowoczesnej. Nad jej funkcjonowaniem czuwają elektronicy spoglądający w kolejne komputery, jeszcze bardziej wyrafinowane. Przegląd prasy napisałem, naciskam klawisz, żeby wydrukować. Nic z tego. Naciskam po raz drugi - drukarka wypluwa kartkę zaczernioną kaligramami: diabelskie kopytka, odciski chwostów.

Telefon, przychodzi dyżurny informatyk, ciemnoskóry chłopak, miły i uśmiechnięty. Jego uśmiech mnie zmroził, bo przypomniałem sobie, jak przed laty zaciął mi się domowy komputer i wezwałem pomoc. Inny ciemnoskóry chłopak stukał w klawiaturę, wciskał przeczyszczające dyskietki, podłączał dziwaczne aparaty. I nic. Ja przerażony, on - bezradny, chociaż nadal uśmiechnięty.

Popatrzył mi w oczy i zapytał:

- Czy pan wierzy?

- W co?

- Wszystko jedno: w Boga, w duchy, w czary. W coś stałego.

- Wierzę.

Wtedy wyjął z kieszeni sznur kolorowych paciorków nanizanych na rzemyk. Zawiesił je na ekranie i poprosił, bym odwrócił głowę. Odwróciłem. Usłyszałem szept przechodzący w zawodzenie, w pieśń dziwną, z praczasów. Po dłuższej chwili umilkł. "Już - dorzucił radośnie - działa". O nic nie pytałem.

Mallarmé postanowił ruszyć do beznadziejnego boju z estetyką giełdy za pomocą estetyki czystej poezji przekonany, że pod koniec tamtego wieku każdy prawdziwy poeta jest przeklęty: poszukiwacz skarbów, alchemik słowa, mag, skazany na walkę z maklerem, której nie wygra. Estetyka stała się dla niego jedyną możliwą krytyką ekonomii politycznej.

Paul Valéry myślał podobnie, choć z diagnozy postawionej końcowi tamtego stulecia wyciągnął odmienne wnioski. W Spojrzeniu na świat współczesny dostrzegał analogię pomiędzy "ekonomią materialną" i "ekonomią duchową" jako czystą Formę. Ludzkie czyny dzielą się na użytkowe i bezużyteczne, niezbędne i zbędne, materialne i duchowe, ale ich ruch, wymiana i sens podlega prawom analogicznym do giełdowych fluktuacji. Wartości duchowe, wedle Valéry'ego, podlegają hossom i bessom podobnie jak akcje i papiery wartościowe. Koniec XIX wieku objawił się poecie jako "wielki rynek ludzkich spraw", na którym króluje prawo podaży i popytu, "ustanawiającego chwiejną równowagę wartości: na co dzień lub tylko na chwilę. Dlatego przywłaszczam sobie język maklera".

Ciemnoskóremu specjaliście radia powoli gaśnie uśmiech. Wystukuje na klawiaturze hasła, pstryka myszką, a drukarka nie drukuje. Prosi mnie o hasła, kody i przepustki, o których nigdy nie słyszałem. Czas biegnie coraz szybciej. Pytam, czy nie można przegrać przeglądu prasy na zwykłą dyskietkę i uruchomić drukarki z innego komputera. Nie można. Dlaczego? Sieć nie pozwala.

Już widzę siebie siedzącego przed mikrofonem, szeleszczącego gazetami i streszczającego na żywo to, co wstukałem do brzucha potwora. Przeproszę słuchaczy, wyjaśnię - ale co?

- Nie masz paciorków? - głos mam zduszony, lecz pełen nadziei.

- Fotografię córki.

- Antena za siedem minut. Wyjść?

- Wyjdź.

Wyszedłem.

Valéry spoglądał na giełdę jak na Mojżeszowe tablice, na których dziesięć przykazań zmienia treść w rytm pokrzykiwania operatorów. Uważnie studiował rozprawę Léona Walrasa Elementy ekonomii czystej - apologię giełdy jako matrycy migotliwych, zmiennych i nietrwałych walorów i się zachwycił spostrzegłszy, że giełda wprowadziła logikę gospodarki rynkowej na niebotyczny poziom: operuje Czystą Formą, spełniając marzenie o dziewiczym języku.

Minęło kilkadziesiąt sekund. Ciemnoskóry informatyk wypadł z redakcji, zamachał wydrukiem i poklepał mnie po plecach. Odtańczyliśmy krótki taniec rytualny, ku uciesze kolegów z sąsiednich redakcji: Rumunów, Serbów i Chorwatów.

Bieg do studia i jego głos na karku: "A gdyby tak na giełdzie?"

Na wystawę trafiłem przez dziurę. Od strony Sekwany. Znam kilka tajemnych przejść na wysokości Tuileries. Rękopis Mallarmégo udręczony: alkoholem i złymi snami.

W witrynie zabrakło szklanych paciorków lub fotografii dziecka.

(Książę bezdomny, r. 33)

Sfinx