Biegam pasjami. Od lat. I dobrze mi z tym, chociaż łękotka dokucza coraz bardziej, ale to moje zaniedbanie i głupota. Biegam, bo muszę: postanowiłem urzeczywistnić ideał życiowy Andrzeja Bobkowskiego: równie dobrze pływać jak myśleć. Jeździć na rowerze równie wytrwale jak pisać. Robię, co mogę, choć od czasu do czasu łamię żebra i pióro. Biegam lepiej od wielu innych, nawet młodsi odpadają. Ostatnio w Lasku Venceńskim i nad Marną dawałem konkurentom fory: sprzęt mieli dobry i miny zajadłe, najpierw dwóch takich, co wysiadło z jaguara, mnie wyprzedziło, zezwoliłem, a po chwili dyszeli z językami wywalonymi do torebek w kształcie banana, opinających im łona. Jako chłopiec dobrze wychowany, gest Kozakiewicza wykonałem po francusku. O bieganiu bym jednak nie pisał, gdyby nie lektura pewnej książki w uniwersyteckiej księgarni przy Sorbonie. Natknąłem się w niej na uczone dzieło prof. dr hab. Martine Segalen Les Enfants d'Achille et de Nike. Une ethnologie de la course a pied ordinaire (Dzieci Achillesa i Nike. Etnologia biegania). Tytuł przewrotny, bo nawiązujący do imion bogów i firm produkujących sportowy osprzęt, treść pasjonująca. Uczoną rozprawę przeczytałem z równym zapałem jak Czesław Miłosz powieść Tomka Tryzny Panna Nikt, zapachniała ona bowiem postmodernizmem, niczym pieczone kasztany na placu Pigalle. Martine Segalen przypomniała, że sto lat temu na Wyspach Brytyjskich biegacze biegali po łąkach lub po stadionach w czapkach z daszkiem z numerkami, podobnych do dżokejek. I eleganckie towarzystwo obstawiało poszczególnych biegających, którzy - na wzór koni - należeli do różnych stajni i posiadali właścicieli, przynajmniej w sensie przenośnym. Biegano zatem dla pieniędzy. Bieg bezinteresowny, a nawet sakralny, odprawiali jak misterium Indianie z Ameryki Północnej. Uciekali się do tego środka transgresji równie często, jak Polacy do wody ognistej: niektóre plemiona urządzały sobie wyścigi z okazji narodzin, pogrzebów, zamążpójścia, upolowania bizona, przegonienia złych duchów, urodzin teściowej. Indianie nie biegali jednak ot tak, po prostej albo w kółko. Martine Segalen uczenie opisała, że najpierw kopali oni jak najdalej przed siebie kawałek drewna albo piłkę-szmaciankę i dopiero później gonili za nią w dyrdy wszyscy: młodzieńcy, kobiety, dzieci i starcy. Jak kopadło dopadli - to znowu odrzucali je precz i gonili, gonili, aż tuman czerwonego kurzu snuł się nad prerią. Jogging jako środek na otyłość i stresy nadciągnął do Europy ze Stanów Zjednoczonych w latach siedemdziesiątych i ogarnął ludzkości całe ogromy z końca do końca. Celem joggingu miał stać się sam jogging, ale oczywiście truchtaniu milionów przyświecają, niestety, nadto przyziemne cele: uroda, pragnienie uzyskania lepszej formy, czyli chęć zdobycia przewagi nie na trawniku lub ścieżce, ale później, sukcesu w pracy, w domu i w zagrodzie, bo wybiegana sekretarka szybciej dostanie awans albo przynajmniej szef szybciej przewróci ją na kanapę. Wybiegany biznesmen łacniej sprzeda kolejną partię towaru albo coś tam taniej kupi. Zatem jogging, który winien stać się urzeczywistnieniem modernistycznych marzeń o sztuce czystej, stał się wulgarnym przedmiotem postmodernistycznej manipulacji: prawdziwym Biegiem do Fragala. Obowiązkiem odrobienia karnych lekcji: "napisać (wybiegać) sto razy (10 kilometrów) - jestem młody i skuteczny, jestem młody i skuteczny, jestem młodyyy i skuuu...", zabiegiem lekarskim równie nieprzyjemnym, ale i koniecznym jak wizyta u dentysty. Widzę, bo często mijam, udręczone dreptaniem twarze, zacięte w grymasie zwiędłego uśmiechu (we Francji kultura maski święci większe triumfy niż na Dalekim Wschodzie), toczące się nieprzytomnie po ulicach pośród spalin, trujących skuteczniej niż pięć zapalonych na raz gitanów bez filtra. Oto bieg ku trumnie, po sukces. Ale jednak coś prawdziwego otacza nawet interesownych biegaczy.
Biegnącego po bulwarach i zatrutego spalinami osobnika, albo kogoś, kto
jak ja wybrał leśne ścieżki i pędzi ku Heideggerowskiej
Holzwege - łączy potencjał wolności, przyzwolenie na karnawałowe
zachowania, na które w innych sytuacjach za żadne skarby pozwolić sobie
nie sposób: na pocenie się intensywne, bezkarne smarkanie lub plucie na
ziemię, dyszenie, sapanie, a nawet - jak mawiał dobry wojak Szwejk - na
puszczanie wiatrów. W ten sposób Achilles i Nike wspólnie drepczą po "Satiriconie",
radują się resztkami karnawału. Zatem prof. dr hab. Martine Segalen najsłuszniej
napisała w swej rozprawie, że bieganie "to najstarsza i najbardziej
naturalna aktywność antropologiczna". I nie bardziej od pisania niebezpieczna. |