Zbudził tych, którzy spali,
przywrócił pamięć tym, którzy zapomnieli
obdarował światłem oczy sprawiedliwych.
     Psalmy Tomasza 7,27-28,
     Motto do Ody antropologicznej Leszka Kolankiewicza
     w jego eseju Samba z bogami. Warszawa 1995, wyd. K.R., s. 169

 

"Zdobyliśmy Bastylię!" - okrzyk na Polach Elizejskich w nocy z 12 na 13 lipca 1998 roku po zwycięstwie Francji w Mondialu.

Tadeusz Zieliński uważał, że orgiazm dionizyjski stał się dla Greków objawieniem nieśmiertelności i wiekuistego szczęścia duszy, szerzył się w Grecji w ósmym i siódmym wieku przed Chrystusem, zdobywając wyznawców przebojem "śród szalonego tańca" i cytował opis rekonstrukcji tajemnych obrzędów dionizyjskich z Psyche Erwina Rohdego: "Hałaśliwa rozlega się muzyka, przenikliwe brzmienia talerzy mosiężnych, głuchy hurkot wielkich litaurów ręcznych, przeplatany wabiącym do szału współdźwiękiem piszczących fletów, których duszę zbudzili dopiero pieśniarze frygijscy. Podniecony tą dziką muzyką, wiruje w tańcu tłum świąteczny, wydając krzyki upojenia. Śpiewu nie słychać - wichura tańca gasi pieśń".

Tour de France jako epopeja - to tytuł przypowieści mitologicznej Rolanda Barthes'a napisanej czterdzieści cztery lata temu. Barthes twierdził, że "Tour de France" to "najlepszy, nigdzie indziej nie spotykany przykład mitu totalnego", ponieważ "wyrażał rzeczywisty stan duszy Francuzów i jednocześnie zaspokajał ich zapotrzebowanie na utopię" (przekład Jana Błońskiego).

"Tour de France" budził w narodowej pamięci wspomnienie o Pieśni o Rolandzie, o Rycerzach Okrągłego Stołu, zaspokajał potrzebę epopei w życiu codziennym i jednocześnie objawiał się jako utopia, w której stosunki pomiędzy Człowiekiem i Naturą oraz relacje między ludźmi uzyskiwały formę rywalizacji herosów. Podobnie jak w epopei klasycznej, do "Tour de France" wtrącali się bogowie, duchy dobre lub złe. "«Tour de France» jest nowożytną epopeją - jak napisał Roland Barthes - zmiennym konfliktem niezmiennych wartości".

Barthes zwrócił uwagę, że w "Tour de France" Natura się uczłowieczała, a człowiek stawał się częścią Natury. Poszczególne etapy przemieniały się w próby egzystencjalne, którym zdołali podołać tylko prawdziwi herosi. Każdy etap to pasaż inicjacyjny, wyprawa krzyżowa, droga przez mękę, podróż do Itaki, szukanie Graala.

Przed półwieczem, kiedy Barthes pisał swój esej, epicentrum epopei stanowiło podejście pod górę Ventoux, której łysy szczyt i nagie zbocza stanowiły syntezę Molocha, Szatana i Zła. Góra łysa i brzydka upodabniała się do smoka, którego zwyciężał Święty Jerzy i jednocześnie owa wspinaczka ustanawiała kontakt pomiędzy Ziemią i Gwiazdami.

Po drodze ostre podejścia "wydzierały" z zawodników ostatnie tchnienia, "torturowały" mięśnie, "topiły" koła w rozmiękłym od upału asfalcie, czasami ulewy "chłostały" nieszczęsnych, wiatry "spychały" herosów z szosy itd. Ożywiona natura atakowała człowieka, który do natury na czas próby powracał: musiał pić, jeść i wydalać prawidłowo, żeby dobrze kręcić pedałami i rozumnie pokonywać przeszkody. Reszta zależała od sił, które go przekraczały: od bogów, od szczęścia, od wstawiennictwa Matek.

"Tour de France" zastępował Francuzom obrzędy religijne, odsłaniał na ponad dwa tygodnie sacrum w życiu codziennym.

W nocy 12 lipca 1998 roku grupa roztańczonych orgiastycznych korybantów w trójkolorowych kostiumach zamiast czapek frygijskich, kapłanów Rei Kybele i potomków kreteńskich kuretów pod przewodnictwem Zizou z Marsylii wprawiła w trans miliony Francuzów.

I nastąpiło apokatastasis. Tym terminem, zaczerpniętym z traktatów Gallena, zwał święty Łukasz, dobry medyk, całkowite (choć chwilowe) ozdrowienie.

Owej nocy tęsknota do sacrum wygnała na Pola Elizejskie półtora miliona osób i spowodowała, że pijana kobieta, poszukująca odnowienia, wjechała samochodem w tłum, raniąc osiemdziesięciu sześciu orgiastów. Mondial rozbłysnął misteriami, "Tour de France" kurcząc do kantyczki. Od 1944, od czasu Wyzwolenia, Francja nie przeżywała tak wielkiej euforii.

Dzięki piłce nożnej Francja w ciągu jednej nocy przeskoczyła samą siebie. I oczyściło się paryskie powietrze.

Martwiłem się i narzekałem. Że wokół pięknych dzielnic zaciska się pętla przedmieść, że podziały między ludźmi zamieniły się w przepaście i że już nie można jeździć na rowerze bez broni. Że na zawsze we Francji zapanowała kultura maski, cynizmu i niechęci do obcych, kamuflowana układnością i administracyjnymi przepisani. Że nie widać wyjścia z kryzysu, że w kraju, w którym ponad 25% dorosłych obywateli głosuje na imbecylów spod czerwonego sztandaru i na imbecylów spod trójkolorowego sztandaru potrząsanego łapami lepenistów, dojdzie do takiego skurczu, że wybuchnie rewolucja. Że blacki i beursy rzucą się na białych, a biali na nich. Że rozpada się Republika. I - na szczęści - nie pomyliłem się - myląc jednocześnie srodze.

Nie pomyliłem się, bo do rewolucji doszło, lecz bezkrwawej. Do wstrząsu o zbawiennych - bez przesady - konsekwencjach.

Po raz pierwszy widziałem niedzielnej nocy, jak młodzi ludzie nadciągali z przedmieść nie po to, by niszczyć, mordować i podpalać, lecz po to, by tańczyć i radować się szczerze.

Po raz pierwszy widziałem, jak młodzi Arabowie i Murzyni z przedmieść tańczyli wspólnie z białymi, nieustannie rycząc Marsyliankę w niebogłosy.

W ciągu jednej nocy patriotyzm Francuzów, zawłaszczany i splugawiany przez Front Narodowy, obudził się i przemówił pełnym głosem. Również pośród Francuzów, którzy czuli się Francuzami gorszymi lub nie czuli się związani z żadną ziemią: ani z afrykańską, ani z azjatycką, ani z francuską, którzy nie chcieli pamiętać o swych przodkach i starali zapomnieć o sobie samych, bo utracili nadzieję.

We francuskiej reprezentacji grali piłkarze o różnych odcieniach skóry. Okazało się, że po zwycięskim meczu z Chorwacją, w którym czarny jak smoła Lilian Thuram strzelił zwycięską bramkę, do merów w kilku miastach Francji zgłosili się szczęśliwi rodzice pragnący nadać noworodkom imię Thuram. Rodzice nie pochodzili - jak pomocnik francuskiej drużyny - z Wysp Kreolskich, lecz z centralnych departamentów Heksagonii, z dziada pradziada.

Zidane zwany Zizou. Beur z najuboższego przedmieścia Marsylii, z Castellane. To on został przewodnikiem misteriów i jego elektroniczny portret zabłysnął w nocy na Łuku Triumfalnym.

W ciągu jednej nocy miliony ludzi odzyskały sens życia, ale - niestety - na krótko.

Myślałem, że nie wytrzymam, ale wytrzymałem. Pewno dlatego, że odpowiadam za eksperymenty, które sobie aplikuję. Dotyczą one odporności na cierpienia i obejmują ciało i ducha. Poza tym widzę, bezsilny, z jaką godnością zniósł ból człowiek mi bliski i choć niewiele mogłem mu pomóc, to jego zwycięskie zmagania dodały mi sił.

Nie trzeba się bać: moje doświadczenia dotyczą technik ekstatycznych i ulotnych gatunków mowy. Przeprowadzać je muszę, żeby nie kłamać sobie i bliskim: skoro doszedłem do wniosku, że wiara, nadzieja i miłość zależą od przemiany ciała w słowo, to muszę sprawdzić, na czym owa przemiana polega. To trudne. Zadanie domowe.

Dom wybuduję.

I znalazłem się w środku karnawału. Szalonej nocy z 12 na 13 lipca, kiedy Francja wygrała mecz z Brazylią. Paryż wpadł w szał, w orgiastyczne uniesienie, które wstąpiło natychmiast we mnie, choć nie wiedziałem jasno, czy mój stan duszy projektuje napięcie, czy też natężenie panujące wśród półtoramilionowego tłumu na Polach Elizejskich rezonuje we mnie szczególną struną.

Ostatni mecz rozegrałem dwadzieścia lat temu na Mokotowie. Grałem źle, ale z poświęceniem, na lewym skrzydle, ponieważ biegałem szybko. Starałem się centrować z lewej nogi, żeby technicznie lepsi ode mnie koledzy strzelili bramkę. W pełnym biegu kopnąłem piłkę i po chwili gryzłem trawę z bólu. Łękotka. Do tej pory świadomie nie zoperowana. Za wiele komplikacji. Nadal mogę biegać, jeździć na rowerze i pływać. Z piłką pożegnałem się na zawsze. Łękotka, od czasu do czasu, drga we mnie, płomieniście.

Na mecze nie chodziłem z powodu awersji do tłumu. Uczestnictwa w kameralniejszych zgromadzeniach również nie trawię. To moja wada, a może raczej odmiana klaustrofobii: na przyjęciach lub koktajlach udaje mi się wytrwać najwyżej kilkanaście minut. Potem boli.

Bliźni mylnie zarzucają mi egotyzm.

Tamtej nocy, kwadrans po ostatnim gwizdku sędziego, posłyszałem za oknami szum morza. Przypływ. Szarża dźwięków narastających crescendo. Niepowstrzymane nadciąganie nieprzewidywalnego. Po raz pierwszy w życiu uderzył mnie pomruk tak silny. Nie wywołał lęku, lecz pędził ku drzwiom.

Zmusił do uczestnictwa, wbrew mej wiedzy, zgodzie i doświadczeniu. Szum dosłownie wymiótł mnie z mieszkania. Po chwili znalazłem się w tłumie. Przemienionym i zaskakująco indywidualnym. Tłumie karnawałowym, o jakim marzył Bachtin pisząc książkę o Rabelais.

Ani jednego wymuszonego uśmiechu, żadnej fałszywej nuty. Radość życia w stanie czystym. Setki osób taplających się w fontannach. Nieskończenie długi łańcuch kankana przez całą szerokość Placu Concorde. Na latarniach - nie jednej, lecz wielu - Murzyni, Arabowie i biali mieszkańcy "pięknych dzielnic" wymachują trójkolorowymi sztandarami. Obok francuskich - flagi algierskie, tunezyjskie, marokańskie.

Restauracje i bistra pełne: kelnerzy wynoszą jadło, wina i szampany nie tylko na tarasy, ale i na ulice: częstują wszystkich, którzy mają ochotę jeść i pić. Za darmo!

Znikły - na chwilę - bariery, podziały, uprzedzenia, niechęci, sztywności i animozje. Naprawdę. Interpretatorzy biegli w sztuce podejrzeń zaprotestują: to złuda, gorączka jednej niedzielnej nocy, po tygodniu minął szał uniesień i Francja pogrążyła się w codziennych troskach. Bezrobocie, skandale, walka o władzę. Karnawał zasmakował postem. Młodzi Arabowie z przedmieść znowu biją się z policją i skaczą sobie wzajemnie do gardeł, afera krwi zarażonej wirusem HIV powróciła wraz z oskarżeniami byłych ministrów o nieumyślne spowodowanie zabójstwa. Imigranci bez papierów wznowili strajk głodowy. Koniec pięknego snu?

Chyba tak, chociaż tamtej nocy w Paryżu przebudziła się "namiętność rewolucyjna" Francuzów, którą znakomicie opisywali, w różnych czasach i na różne sposoby, Alexis de Tocqueville i François Furet. W sto dwudziestym czwartym numerze "Zeszytów Historycznych" Bronisław Baczko przypomniał w artykule Niepokój historyka. François Furet i problemy rewolucji francuskiej, że: "Znamienny dla czasu rewolucji jest przerost tkanki symbolicznej życia zbiorowego. W tym szczególnym okresie symbole wywierają zdumiewający wręcz przypływ na ludzkie działania, a sprawcza moc retoryki jest wręcz nieobliczalna. Stąd też szczególna doniosłość, która przypada słowu i operowaniu symbolami. [...] Problematyczność wyróżnia kulturę polityczną, która wyłoniła się z rewolucji. Demokracja jest szczególnym systemem, którego siła i kruchość polegają zarazem na tym, że polityka musi tu znaleźć w sobie samej rację swego istnienia, źródło swej prawomocności. Demokracja to nieustannie powtarzany wybór, zależny od obywateli, którzy ją stanowią. Demokracja jest również nieustannym wyzwaniem, jako że zakłada stałą konfrontację metod i praktyk rządzenia z zasadami, które leżą u jej podstaw i stanowią jej sens. [...] Kultura polityczna Rewolucji Francuskiej nie zwiastuje więc totalitaryzmu, w żadnej z jego dwudziestowiecznych postaci. Natomiast już podczas tej rewolucji dobitnie objawiają się specyficzne dla nowoczesnych demokracji sprzeczności i napięcia o dalekowzrocznych skutkach. Jej nieodłączną cechą jest to mianowicie, że zawiera w samej sobie przesłanki dla swej radykalnej kontestacji, w oparciu o jej własne zasady i w imię rozbudzonych przez nią samą zbiorowych nadziei. Tak miały się zwłaszcza sprawy z demokratycznym postulatem równości, który nieustannie zasilał rozmach i energię rewolucyjnych namiętności".

Furet pytał, jak to się stało, że latem 1789 roku kryzys finansowy i instytucjonalny Francji, który można by rozwiązać kompromisowo i pragmatycznie, w ciągu kilku tygodni stał się absolutnym kryzysem władzy i całego systemu politycznego. Na czym polegała zdumiewająca i nieprzewidywalna siła ujawniona owego lata w sposób tak irracjonalny i namiętny, że w ciągu krótkiego czasu znikło to, co trwało przez wieki? W jakich okolicznościach budzi się "rewolucyjna namiętność"? W przeciwieństwie do "praw historii" - ona istnieje naprawdę. Przypływa w kaskadzie dźwięków, w szumie wdzierającym się przez okna letnią nocą, by największych sceptyków wygonić na ulice.

François Furet w ostatnich artykułach, szczególnie zaś w korespondencji z Ernestem Nolte, uczniem Heideggera i historykiem faszyzmu, doszedł do wniosku, że wiek XX kończy się melancholijnie, choć triumf nad komunizmem demokracji i wolnego ryku w skali światowej powinien stać się źródłem radości i powszechnego optymizmu.

Okazało się, że im wyraźniej kapitalizm zwycięża, tym mocniej się go nie lubi. Co prawda nikt przy zdrowych zmysłach do komunizmu nie tęskni, ale - przypomina Bronisław Baczko - "upadek komunizmu odebrał gospodarce wolnorynkowej i systemowi wielopartyjnemu jeden z ważnych argumentów przemawiających na ich korzyść, a mianowicie ich skuteczny antykomunizm. Mimo swych wad, kapitalizm i demokracja dysponowały niewątpliwym walorem: broniły wolności. [...] W imię tego jakże wiele można było wybaczyć. [...] Tak więc stało się dziś możliwe krytykowanie społeczeństwa liberalnego i demokratycznego bez podważania jego zasad, za to, że nie jest ono dość demokratyczne, że nie zaspokaja oczekiwań, które zrodziło i że nie dotrzymuje swych własnych obietnic".

Pod koniec wieku Mistrzostwa Świata w piłce nożnej spełniły rolę momentalnego katalizatora zbiorowych namiętności. Mondial oczyścił demokrację we Francji z próchna, ponieważ przywrócił wiarę w jej skuteczność. Francuzi dojrzeli na boisku, niczym w greckim amfiteatrze, że w ich zbiorowym życiu, regulowanym mechanizmem niedoskonałym, niekiedy dokuczliwym, często niesprawiedliwym i denerwującym, tkwi siła i sens. Ten mechanizm daje się ulepszać, skoro piłkarska reprezentacja Francji gra tak wspaniale, z sercem, z wiarą, z impetem. Trzeba twardo ćwiczyć, eksperymentować, przezwyciężać siebie. I nie bać się bólu.

Po kilku miesiącach zaczęły znowu płonąć samochody na przedmieściach. Francuzi piłkę kopią źle. I rozpoczęła się guerilla. O Boże - jak bardzo grzeszę: naiwnością!

Wytrzymuję.

I znowu ramię zanurzę w płomieniu.

(Książę bezdomny, r. 4)

Sfinx