Tańcząc sambę z bogami


Będziemy smucić się starannie!
Będziemy szaleć nienagannie!
Będziemy naprzód niesłychanie
Ku polanie!

Edward Stachura

 

Piąty werset apokryficznej Ewangelii Tomasza, często obecnej na kartach Samby z bogami, brzmi jak następuje (podaję w przekładzie własnym z francuskiego): "I powiedział Jezus: «Poznaj, co stoi naprzeciw twojej twarzy, i to, co ukryte, objawi się tobie. Bo to, co ukryte, nie omieszka być nieskryte»". Samba z bogami stanęła naprzeciw mojej twarzy, dzięki czemu wiele spraw ujrzałem w innym świetle, a tkwiły one we mnie przynajmniej od lat dwudziestu czterech, od kiedy rozpocząłem z Leszkiem studia na warszawskiej polonistyce.

Samba z bogami opowiada o afrobrazylijskich rytuałach candomblé i zarazem o Mickiewiczu i o Dziadach, o Edwardzie Stachurze. I jednocześnie to książka jakby dla mnie napisana: tak ją odczuwam i tak ją przeżywam, ponieważ opowieść antropologiczna Leszka Kolankiewicza to ballada o naszych wspólnych poszukiwaniach, prowadzonych niezależnie w różnych miejscach na świecie i o różnej dobie. To dziennik naszych wspólnych, choć zarazem samorządnych i niezależnych, podróży inicjacyjnych, o czym zresztą wspominałem przed kilku laty w eseju poświęconym innej znakomitej książce Leszka o Antoninie Artaud.

Tak się złożyło, że na początku lat siedemdziesiątych obaj wczytywaliśmy się w Stachurę i na zawsze utkwił w nas szaleńczy odgłos stóp roztańczonego Ryszarda Cieślaka - Ciemnego w Apocalypsis cum figuris. A potem ruszyliśmy w Polskę autostopem i tak rozpoczęła się Podróż: Leszek powrócił do Warszawy i dzielnie wychowuje kolejne pokolenia studentów, a ja zaplątałem się w labirynt paryskich pasaży, ale przecież ani na chwilę nie przestaliśmy myśleć o tym samym, o czym? Powiem za chwilę.

W piątej części swej symfonii antropologicznej Leszek napisał: "Ten wir kręcił się gdzieś głęboko we mnie. Byliśmy jakby w podziemnej jaskini i tańczyły wśród nas duchy. Gdy któreś z inkices znajdowało się niebezpiecznie blisko, unosiłem miejscowym zwyczajem ręce do piersi i odwracałem ku niemu otwartymi dłońmi; nie trzeba mi było zbliżenia - i tak czułem się dotknięty.

Tego rodzaju - intensywnego i, rzec można, otwartego na wieczność - doznania wspólnoty skosztowałem tylko parę razy w życiu [...] W pewnej chwili w kręgu pojawił się chłopczyk - śliczne, może pięcioletnie Murzyniątko w śnieżnobiałej koszuli. Ze skupioną miną, zerkając na dorosłych, dzielnie drobił w tańcu. Dziwne: przyszło mi wtedy do głowy, że swoim zjawieniem się dopełnił kręgu. W tym kręgu umarli byli żywi, śmiertelni dawali się poznać jako nieśmiertelni, a pośrodku było dziecko.

Mogę tedy powiedzieć, parafrazując słynny fragment Metamorfoz: «widziałem; i patrzyłem w oczy potęgom; do granicy doszedłem i progów śmierci dotknąłem; wróciłem»".

Leszka opowieść antropologiczna o rytuałach sama jest w poważnym stopniu rytualna. Powiedziałbym nawet, że to księga przejścia, tekst obrzędowy - pasaż, zdanie sprawy z tego, co najbardziej nas obchodzi, co nam nieskończenie doskwiera i co nadaje - jeśli mogę pozwolić sobie na tak poufałe i jednocześnie intymne użycie liczby mnogiej - naszemu życiu sens.

Opowieść antropologiczną nie bez powodu zwieńcza Oda antropologiczna: ponieważ z każdej prawdziwej podróży rytualnej, czyli świętej, prowadzącej do progu śmierci i do miejsca skąd się daje "zaglądać w oczy potęgom", trzeba jeszcze powrócić, to znaczy zapewnić sobie wizę de retour, chyba że podróżny postanowi nie wracać, ale to już zupełnie inna historia.

Samba z bogami opowiada o tym, co w życiu niezależne od miejsca na ziemi, w które los nas wrzucił, najbardziej pierwotne i podstawowe, choć jednocześnie to "coś" ma zasięg powszechny, obejmujący wszelkie czasy i wszystkie przestrzenie. To "coś" jest najbardziej oryginalne, bo najbardziej pierwotne - to "coś" nazwę za chwilę, najpierw ostrożnie je przywołam i zaklnę po guślarsku w obrzędzie świętokradzkim, żeby się nie spłoszyło i nie uciekło. To "coś" jak złota róża, jak wcielone światło, łatwo się tłucze i znika.

Na czwartej stronie okładki Samby z bogami Janusz Degler napisał, że to książka "znakomita i fascynująca [...] wielki esej, w którym elementy relacji reportażowej łączą się z rozważaniami dotyczącymi różnych dziedzin [...], wszystko to razem tworzy przemyślaną i spójną całość [...]. Samba z bogami to najciekawsza i bodaj najlepiej napisana książka, jaką ostatnio przeczytałem".

Zbigniew Osiński uznał książkę Leszka za zupełnie wyjątkową. "Osobiste doświadczenie badacza-antropologa teatru staje się prawdziwym «document humain» [...] Uważam książkę Leszka Kolankiewicza [...] za jedną z ważniejszych (jeśli nie najważniejszych) w polskiej humanistyce lat dziewięćdziesiątych".

Prawda, choć wyznać muszę, że cytowani przed chwilą znakomici koledzy Samby z bogami nie docenili. To książka nie tylko ważna w polskiej humanistyce, lecz wydarzenie w mówieniu o rzeczy ludzkiej w skali bezwzględnej. Do prac o afrobrazylijskich kultach opętania napisanych przez wymownych Francuzów książka Leszka wnosi nie tylko w prostym rachunku dodawania wiedzy, lecz przede wszystkim przez skojarzenia nowego obszaru znaczeń tak, by już obecne i dodane ze sobą zatańczyły.

Leszek ruszył w tany: doskonale wie, że jak w rytuale canomblé "źródło opętań ukryte jest w transowej technice tańca", tak w rzetelnej opowieści antropologicznej, która jednocześnie bez wysiłku i w sposób najzupełniej naturalny łączy cechy znakomitej prozy z rygorystycznie przestrzeganymi zasadami rozprawy naukowej, w opowieści eseju, czyli w "próbie", w tekście roztańczonym do "całej jaskrawości", zatem Leszek doskonale wie, że w takim rytuale tekstowym oprócz wiedzy osiągnąć trzeba powściągliwość stylu odpowiadającą transowej technice tańca w rytuale tańca w rytuale opętania. Udało się: utrafił on we właściwy rytm i wstąpił weń dobry duch. Tekst tańczy - to powód do radości nie tylko "polskiej humanistyki", lecz humanistyki całej, a pewno i nie tylko humanistyki.

Ale trzeba jasno stwierdzić, że Samba z bogami nawiązuje rozmowę i wnosi wiele również w aspekcie czysto poznawczym. Leszek często powołuje się na dzieło Claude Lévi-Straussa, a właściwie śmiało rzec można, że obecność francuskiego uczonego wyczuwa się w jego opowieści stale. Claude Lévi-Strauss podkreślał wielokrotnie, podobnie zresztą jak Mircea Eliade, że spotkania, a niekiedy zderzenia pomiędzy cywilizacjami stanowią w ostatecznym rachunku bliskie spotkania trzeciego stopnia - to znaczy orkiestrują dialog różnych odmian duchowości, czyli są to spotkania natury religijnej.

Jeśli człowiek współczesny uważa się lub chce się uważać za człowieka areligijnego, jeśli religijny wymiar egzystencji tłumi w sobie i przydusza, to jego religijność chroni się w przyziemnych pieczarach nieświadomości. Z tego powodu - powtarzał Mircea Eliade za Jungiem w roku 1960 we wstępie do Mefistofelesa i androgyne - "nieświadomość jest zawsze religijna".

Dzieło Lévi-Straussa, nie tylko Smutek tropików i Antropologia strukturalna, podobnie jak prace Eliadego, o Jungu już nawet nie wspominam, wytycza "landmarki" na długiej i niebezpiecznej drodze "ku polanie". Lévi-Strauss zdawał sobie sprawę, że on też uprawia "pełen guślarstwa obrzęd świętokradzki": "Na płaskowyżu Mato Grosso byłem tygodniami opętany nie przez to, co mnie otaczało i czego już nigdy więcej nie miałem zobaczyć, lecz przez pewną ograną melodię [...] Mila za milą ta sama fraza muzyczna śpiewała w mojej pamięci, nie mogłem się od niej uwolnić [...] Czy właśnie to było podróżą? Eksploracja pustyni mojej pamięci bardziej niż tej pustyni, która mnie otaczała?"

Czy to fragment opowieści antropologicznej Leszka? Nie, to fragment Smutku tropików Lévi-Straussa cytowanego w Sambie z bogami. Obaj podróżnicy, mam na myśli francuskiego profesora urodzonego w Brukseli i polskiego teatrologa urodzonego w Lipnie, analizując zjawiska nieznane i "egzotyczne", jednocześnie odsłaniają duchowe fenomeny dotyczące wszystkich niezależnie od czasu i przestrzeni. Skuteczność i wartość podróży mierzy się mocą znaczeń odsłanianych w sprawozdaniu spisywanym po jej zakończeniu.

Bezwzględna wartość opowieści Leszka, stawiająca jego pisanie na równi z Lévi-Straussem, Eliadem lub Artaudem polega na włączeniu w roztańczony krąg znaczeń osób dramatu, których nikt prócz niego do kręgu włączyć nie mógł: myślę o Mickiewiczu i Stachurze. Dzięki Leszkowi zaczęli oni uczestniczyć w obrzędzie, on ich zaprosił do swej "opowieści antropologicznej" jak na agapę.

Trzy lata temu prowadziłem na Paris VIII seminarium na wydziale "littératures comparées" poświęcone obecności obcego i dzikusa w dziewiętnastowiecznej kulturze francuskiej, to znaczy zamieszaniu, które wprowadził we Francji Mickiewicz. W seminarium brali udział studenci bardzo różni: panienki z dobrych dzielnic i z ponurych przedmieść, chłopcy o skórze czarnej i oliwkowej, bogaci i biedni. Z bliska i daleka.

Głowiłem się, jak ugryźć z nimi Dziady, bo przecież nie mogłem Dziadów nie ugryźć. Wiedziałem, że jeśli zacznę przynudzać o Polsce, martyrologii i prześladowaniach albo wyjaśniać, że jakiś niedowarzony młokos zbawia ojczyznę we śnie przy dźwiękach fujarki, to moi studenci wezmą mnie za wariata i w najlepszym razie zaproszą na piwo. Wpadłem więc na taki pomysł: każdy, kto tylko zechciał, opowiadał o święcie zmarłych w rodzinnym swym kraju. Bretończyk - o obrzędach Samain w Bretanii, Marokańczyk o derwiszach, Chińczyk - o tajemnicy Złotego Kwiecia, studentka z Kaszmiru - o Świetlanym Człowieku. A ja potem odtańczyłem, to znaczy - opowiedziałem - jak to było na litewsko-białoruskim cmentarzu. I co się działo? Co się stało? Łatwo sobie wyobrazić - Dziady poszły nam jak z płatka, prawie w pląsach.

Czas nazwać to "coś", o którym wspominałem na początku mego głosu z oddali, bo i czas nagli: to "coś" nazwałbym receptą na zwycięstwo nad obłędem. Leszek opisuje rytuał candomblé również jako rzecz o sposobach panowania nad opętaniem, które w wielu, nazbyt wielu wypadkach, niewoli a nie wyzwala. Pęta tak, że opętany z podróży już nigdy nie powraca. Opowieść antropologiczna guślarza z Lipna jest zatem zaklinaniem religijnej nieświadomości. Nieświadomości autora Samby, mojej nieświadomości, każdego z nas.

Jak żyć, tańczyć z bogami - i nie oszaleć. Chcecie wiedzieć? Czytajcie opowieść antropologiczną Leszka Kolankiewicza, która - powtarzam - zdaje mi się prawie bezpośrednio przez bogów dyktowana. Twierdzę, że to tekst w dużym stopniu magiczny, "udały", udany, przydarzający się w życiu autorom nieczęsto i tylko wtedy, jeśli włożyło się weń ogromną pracę i nasyciło pamięcią najważniejszych prac duchowych całego swego dotychczasowego żywota lub żywotów. Takie dzieło udaje się lub się nie udaje w dużym stopniu bez wiedzy i zgody autora. Przed kilku laty w Genewie starszy pan, którego nazwiska zapomniałem, powiedział mi: "Mój drogi, jeśli dzieło jest «udałe», to się od razu czuje całym sobą, jak «nieudałe» - to święty Boże nie pomoże".

Samba z bogami zaprasza do tańca.

Ja już w jej rytm się kręcę.

"Będziemy razem niesłychanie, ku polanie", by zajrzeć w oczy potęgom.

I wrócić.

("Dialog" nr 7/1996)

Sfinx