1 O sobie wiem niewiele, znacznie mniej niż inni. Urodziłem się w Warszawie, od piętnastu lat mieszkam w Paryżu, widziałem kawał świata i nie raz unosiłem się nad ziemią, naszeptując, że to, co jest, jest dobre. Gnębiło mnie jednak niejasne, choć bardzo dotkliwe poczucie, że błądząc po świecie, szukam dopiero miejsca, by zbudować dom. 2 Pytano mnie po wielokroć i w różnych językach, skąd jestem. Odpowiadałem "stąd", z ziemi, na której stawiano mi pytanie, a ja stawiałem nogi. Nie kłamałem. Byłem stąd, gdzie byłem, ale czułem, że do Itaki daleko. Nic nie wiem o swej rodzinie, naprawdę nic: znam tylko imiona Ojca i Matki, ale nie wiem, gdzie i kiedy się urodzili, w jakich domach, jakie w nich pachniało powietrze, czy trzeszczały podłogi, czy kwitły malwy, czy zapach gnoju dolatywał z obory, czy może służba pastowała klepkę. Oni od ponad ćwierćwiecza nie żyją: odeszli bez słowa o sobie. Brak, czarna dziura, żadnych mitologii rodzinnych, żadnych znaczących wspomnień, żadnych śladów, kleju do mozaiki ze szczegółów, z ułamków, ze światła, z zapachów, z rodzinnych sprzętów lub chociażby najbanalniejszych pamiątek. Nic. Imion babek, dziadków i pradziadków nigdy nie poznałem. Pewnie dlatego przy zmianie kwatery to, co mam, zostawiam innym, bez najmniejszego żalu. Z ulgą. Brak ów pojąłem jak wyzwanie i ruszyłem w drogę. Spotkałem na niej kilku przewodników: dzięki nim wpadłem na trop i na manowce nie zejdę. 3 Edward Stachura zjawił się jako przewodnik pierwszy. Wielu moich rówieśników postrzegało w jego pisaniu i w życiu rodzaj świętej księgi, z której wyczytają przepis na szczęście. Złudzenie niebezpieczne, chociaż bardzo piękne, które dzieliłem najszczerzej, bo Stachura mówił o godnym i mocnym rozgoszczeniu się w świecie, silniejszym niż to się śniło ludziom słabej woli. On był stamtąd, gdzie postawił nogę: jako człowiek znikąd, a później już tylko jako Człowiek-Nikt, niewinny czarodziej: w szałasie nad Wisłą, na Rębkowskiej w Warszawie, w Ciechocinku, w pampie, w Newadzie i w Paryżu. Falujący na wietrze, wygnany, w drodze. W Świbnie, w leśniczówce, ze Stedem, z Mateuszem Iwaszczyszynem z Olsztyna i Andrzejem Kuczmińskim z Gdańska rąbaliśmy na podwórku drwa. Przybłąkał się pies. Kundel polski, najpiękniejszy przykład rasy. Głodny i zmęczony, z chorą łapą. Najpierw dostał miskę, a potem Sted zawinął go w kurtkę i pobiegliśmy w czwórkę na przystanek, żeby szybko pekaesem do Gdańska, do weterynarza. Kierowca zobaczył psa, wymruczał, że nie wolno. I wtedy wydarzyło się coś, co utkwiło we mnie znakiem. Nikt z nas nie powiedział ani słowa: ani Sted, ani Mateusz, ani Andrzej, ani ja. Powiedział pies: spojrzał na kierowcę, a kierowca popatrzył mu w pysk i umilkł. Jechaliśmy szybko, weterynarz sprawnie opatrzył łapę. Po tygodniu pies ruszył w swoją stronę, Sted w swoją, ja wróciłem do Warszawy, Andrzej dalej rzeźbił w bałtyckim piasku, Mateusz grał na gitarze. Pies wybrał nas na opiekunów, bo w miłosnym rytmie podwórkowej siekierezady wyczuł braci: Steda pierwszego. Pies - Hermes, Sted - gwiazda. Nie gwiazdor, lecz gwiazda, już wtedy bardzo niespokojnie świecąca, za jasno. Czułem, że idzie, skacząc po górach, nie wiedziałem, że gra za ostro. 4 Edward - mówiłem do niego Edward, a nie Sted, może dlatego, że mój ojciec nosił takie imię - pokazał mi, że w uniesieniu można żyć na co dzień, chociaż oczywiście nie mógł powiedzieć, jaką cenę wypada płacić za życie w całej jaskrawości. Jako gówniarz myślałem, że posiądę świat za darmo, dopiero kiedy Edward odszedł, zrozumiałem, że za falowanie na wietrze trzeba słono płacić, nawet jeśli opanuje się po mistrzowsku miłosne techniki żywota, poetykę poezji czynnej. Dzięki niemu wpadłem na pierwszy trop i śledzę go starannie, choć - jak to zwykle w życiu - błądzę, kręcę się niekiedy w kółko i kaleczę. Ale na trop, na tropę, wracam wiedziony instynktem i pewno psią gwiazdą. 5 To był czas wielkiego zamieszania, niedokładnie zwany czasem "kontrkultury". Czas obcisłych koszul i kloszowatych spodni, pierwszych wtajemniczeń seksualnych tym sympatyczniejszych, że ułatwianych fantazmatami o wolnej miłości. Wydawało się, że ciało i słowo tworzą jedność. "Wszystko jest poezją" - to znaczy co? Nasze na ziemi tubycie odczuwane jako radość. Naczytany filozofami i w gruncie rzeczy próżny, uznawany za "genialnego młodzieńca" o nieskończonych możliwościach intelektualnych, kończyłem studia na warszawskiej polonistyce w błogim przekonaniu, że za chwilę uchylę zasłonę i schwycę Pana Boga za nogi. Pisałem górne eseje o Stachurze, które z dwudziestoletniego oddalenia wcale nie wydają się takie głupie, bo szczere, choć z konieczności - nieco bełkotliwe. Połyskiwały w nich nazwiska Heideggera i Husserla, Bachtina i Emersona, Borgesa i Lévi-Straussa przywoływane ku pomocy. Zaciemniały obraz, a ja chciałem wyrazić rzeczy najprostsze, których wtedy wyrazić nie potrafiłem. Na szczęście już wtedy zdałem sobie wyraźnie sprawę z istnienia takich form poezji, które literaturę przekraczają, a nawet mogą pisanie wykluczać. Że poezja potrafi przejawiać się działaniem, czyli być sposobem życia. 6 W roku 1979, zaraz po śmierci Edwarda, zaczęliśmy z Henrykiem Berezą i Ziemowitem Fedeckim przygotowywać "dżinsowe" wydanie jego utworów. We wstępie udało mi się wyrwać z trzewi kilka zdań, które powtarzam, bez zażenowania: "Czy za pomocą literatury można zdać sprawę z przeżycia codzienności, dokładniej: z odkrywania codzienności, każdej chwili, najmniejszej drobiny istnienia? Czy literatura, słowo napisane, opis, opowiadanie jest odpowiednim sposobem i skutecznym narzędziem takiego działania-odkrywania? Odpowiedź brzmiała: tak. [...] Nie ma właściwie szczeliny między światem a słowem o nim [...]. To słowo jest światem i świat jest słowem: tajemniczym, wielkim i nierozpoznawalnym. Dlatego też trzeba koniecznie zapisywać wszystko, co się myśli, mówi i słyszy. Najlepiej byłoby zapisywać i utrwalać słowa nie tylko wtedy, gdy się jest w drodze, ale także wtedy, gdy się śpi. Ale nadążyć z pisaniem za życiem nie można. W brulionach Stachury znajdują się notatki mówiące o tym, że pociąg, w którym je sporządzał, bardzo trzęsie na rozjazdach. To prawda: każda litera w nich rozedrgana, jakby chora na febrę [...]. Mylny to pogląd, że Stachura był kimś w rodzaju «artysty-prymitywisty» i skoro «przepisywał z powietrza», to nie musiał pracować nad zapisanym, wymówionym lub posłyszanym słowem. Nic bardziej błędnego. Każde zdanie kosztowało go niesłychanie dużo, ponieważ musiało być bezwzględnie prawdziwe. Pojawił się oto najbardziej materialny i zarazem idealistyczny projekt «poezji czynnej» od czasów tajemniczego wyzwania rzuconego przez Mickiewicza literaturze i słowu pisanemu w ogólności". Edward Stachura naprowadził mnie przed blisko ćwierćwieczem na Mickiewicza. Upłynęło wiele czasu, zanim zdałem sobie sprawę z mocy tego wyzwania. 7 Na Uniwersytecie Warszawskim zostałem panem od poetyki i teorii literatury. To był czyściec, wyłącznie z mojej winy. Dałem się uwieść starszym kolegom, których podziwiałem, że tacy uczeni, że mówią i piszą, co prawda, dość niezrozumiale, ale przez to z pewnością bardzo mądrze. Chciałem tak jak oni, więc studiowałem ile wlezie, przedzierałem się przez grube rozprawy i starałem się wysysać z nich wiedzę. Często mi się zdawało, że są po prostu głupie albo źle napisane, albo niezręcznie przetłumaczone, że pod skorupą drętwych słów - pustka albo banały. Podejrzenia odganiałem zdecydowanie, myślałem, że nie dorosłem. Dopiero później, już we Francji, pojąłem, że snobizm, starszy brat głupoty, paraliżuje ludzi bardziej niż strach. Popełniłem wtedy najgorszy w życiu błąd. Ile zawiniłem sam, a ile inni, nie mnie rozstrzygać, chociaż odpowiedzialność za to, co wtedy uczyniłem, ponoszę tylko ja. Moi starsi koledzy najsłuszniej twierdzili, że Polska się rozpada, że po to, żeby nie spodleć, koniecznie trzeba wykonać gesty wyraźne, stanowcze. Atmosfera późnego Peerelu stawała się nieznośna: krztusiłem się w zawiesinie, publicznie wyrażałem poglądy polityczne, które w dzisiejszych czasach uznać by wypadało za skrajnie «prawicowe» i liberalne, chociaż moje wyobrażenia o demokracji, wydobywane z lektur, raziły mnie samego abstrakcyjnością i czymś, co wypada nazwać idealizmem posuniętym do granic ostatecznych. Ale ja wierzyłem w spojrzenie psa. Już wtedy wiedziałem, że liczy się tylko szczegół, drobina, cichy i cierpliwy język rzeczy. I wielka miłość. Wiedziałem jeszcze niewyraźnie, więc paskudnie pobłądziłem. 8 Największy błąd w czyśćcowym czasie próby polegał na wygaszeniu intuicji. Uwiedziony deklaracjami moich starszych kolegów o potrzebie "przewracania naleśnika", czyli koniecznej pracy zamieniania Peerelu w kraj "normalny", podgrzewany lekturami - ówcześnie nielegalnymi - Miłosza, Herlinga, Czapskiego, Wata. Uwierzyłem, że moi starsi koledzy z uniwersytetu myślą jak ja: że pragną zamienić Polskę w kraj podobny do innych krajów zachodnich i demokratycznych, w organizm dzielący wszelkie słabości demokracji Zachodu, ale że pamiętając o wadach, żywią do demokracji zaufanie, że ją kochają tak jak kocha się człowieka zapadającego na zdrowiu, lecz bliskiego. Pomyliłem się srodze: oni wyczekiwali Smierdiakowa: tęsknili po cichu do władzy, a nie do wolności. Dlatego nie zapomnę, jak 13 grudnia 1981 roku, kiedy pobiegłem w słoneczny, jasny dzień z Michałem Bonim i Maćkiem Zaleskim na Uniwersytet, żeby skrzyknąć pomoc - jak strzelił korek od sowieckiego, musującego zajzajeru, zwanego dumnie szampanem. Strzelali koledzy na wiwat, w podzięce dla generała. Pobłądziłem, zaparłem się siebie, odczułem zawód jak osobistą klęskę: okres późnej "Solidarności" i początek stanu wojennego przybrał dla mnie kształt prawdziwej apokalipsy. Wtedy chciałem się zabić: po raz pierwszy i ostatni w życiu. Wydało mi się, że w martwym czasie utraciłem wszystko i że nie potrafię już kochać. Od morza oddzielał mnie mur i co najmniej piętnaście lat życia. Wyjechałem do Paryża. Żyłem ostro. Wymyśliłem Paryskie
pasaże. |