Sen o Warszawie, czyli śnitka o Mironowej Rzeczy-Pospolitej-Mówiącej z roku 1983:

- To Miasto? - pyta Wędrowiec.

- Nie ma tego miasta, zeszło pod ziemię. Świeci jeszcze - odpowiada Chór.

- Jak próchno w lesie. Posłuchaj, Wędrowcze: jeszcze drży powietrze po tamtych głosach. Wędrowiec buszujący w Śródmieściu i kosmosie ulic ostatecznych. Pielgrzym w nie bardzo dobrym mieście - Miron Białoszewski. "Postanowiłem pojechać w głąb Alej Jerozolimskich. Tych nowych. Jak tylko się da. Odnajduję przystanek i autobus zaraz nadjeżdża. «Globusowa». Wsiadam. Dużo ludzi. Siadam może na ostatnim wolnym miejscu. Więc i tu jeżdżą? I to tak rano? Czytam: «Krańcowa, Techników, Globusowa». Co za perspektywy. Same ostateczności. Kraniec. Za krańcem technicy, bo tylko oni coś w kosmosie umieją. I globus. Chyba już ten następny. Mijamy przystanek. Ktoś pokrzykuje:

- Panie kierowco!

- No to trzeba dzwonić, co pan myśli, że ja będę patrzył?

Patrzy w lustro. Włosy długie. Jak z Rafaela. Włączy radio, bo skręciliśmy w Krańcową. Te przedłużenia Alej były błyszczące, wodniste, góra - dół, ni to w polu, ni to na Księżycu. Pomyślałem za Jadwigę, że właśnie tu szkoda nie patrzeć. Radio gra bigbity.

Miał być kraniec wszystkiego, a tu powoli coraz więcej domów, wysiadają, wsiadają, deszcz gęsty, stajemy koło żółtozielonego kościoła. Napis: «Misje Św. zapraszają». Coraz to nowe perspektywy".

Potem wraca się z autobusowej wyprawy kosmicznej, z podwójnej podróży w przestrzeni i w czasie: "i tramwaj skręca przez wykopy, że mi się wszystko myli". W centrum miasta: "Dziwnie to wszystko wygląda po tych Globusowych, połyskujących Alejach w nieskończoność. A może to przez deszcz".

Różne mogą być wyprawy do miasta. Najlepiej nocne. Bo wtedy dwa miasta przenikają się wzajem, wyzierają z ciemności ułomkami, migają jak upiory w lustrzanym odbiciu: pamięci? deszczu? snu? Dwa obrazy łączą się w jednym, nie tracąc w podwojeniu na jedności. Wędrowiec przemyka się - Białoszewski powiada: "lata" po ulicach. Nasłuchuje, węszy i widzi nie tylko okiem cielesnym, ale i okiem duchowym. Ciemnym świecidłem rozprasza blask dnia. "Zamknij oko cielesne - radził jeden z najwybitniejszych malarzy romantycznych Caspar David Friedrich - abyś najpierw zobaczył swój obraz okiem duchowym. Wtedy wydobądź na światło dzienne to, co zobaczyłeś w ciemnościach, by mogło powtórnie oddziałać na kogoś innego od zewnątrz do wewnątrz".

Miron Białoszewski starannie zaklejał swoje okna i badał jakość zasłon, czy nie przepuszczają niepotrzebnie dziennego światła. Nie chciał zbyt natarczywego i niedelikatnego dzielenia rozdziałów w księdze jestestw - jak by to powiedział Mochnacki - rzeczywistości, snu i zniknienia.

Miasto, którego już nie ma, powraca nocą i zaczyna tętnić życiem. Trzaskają drzwiczki od warsztatu krawca Bojmala na Lesznie 99, stara Hotkiewiczowa urządza teatr na schodach półpiętra, teść strzela do zięcia, który kic, kic przemyka się opłotkami Karolkowej, a z piwnic na Rybakach słychać codzienne litanie.

Ale to drugie Miasto z mrówkowcami atakującymi pola i pasącymi się na polach krowami, z latarniami tworzącymi dyszel Wielkiego Wozu na Ostrobramskiej, z niespodziankami w rodzaju babki klozetowej w podziemnym pasażu Alej i Marszałkowskiej, którą nieznana siła odśrodkowa - pewno siła odśrodkowa wirujących planet - wysadziła z właściwego jej przybytku aż na środek ulicy, to miasto też jest nie całkiem. Dopiero się staje, odsłania, pokazuje w migach, omamach, w szelestach.

Dwa Miasta, dwojniki, wywołują się nawzajem i nasłuchują, obecne są przez podwójność, jak w zwierciadle. Tu nachodzą się czasy i przestrzenie. W nocy na Agrykoli, między słupami gazowych latarni i drzewami łazienkowskiego parku, spacerują w dół i w górę cienie zmarłych. Miasto i jego sobowtór: Pola Elizejskie wypełnione obecnością i głosami, więc nie rozróżnisz, kto żyw, a kto umarły: "Pierwszego żywego człowieka zobaczyłem na motorowej łodzi na odnodze Wisły, drugi wyminął mnie z rozmachem na pustym moście.

Trzecim byłem ja sam czekający w mieszkaniu. Bo mieszkanie zastaje się niby puste. Ale od progu przychodzący przelatuje migiem w zamieszkałego".

Cykl wielokrotnych odbić i przedstawień zawraca czas i kumuluje przestrzeń. Zaklina linię czasu w koła i spirale. Nieobecne kształty przywraca istnieniu.

Przechodniu, próżno pytasz, które Miasto jest realne, a które widmowe. Obydwa są i nie są jednocześnie: jedno jest obrazem drugiego, jego refleksem, odbiciem. Pojawiają się w "medium przestrzennym" - jak pisał w Sporze o istnienie świata Roman Ingarden - "wyłaniają z pewnego mrocznego ośrodka, w którym na zmianę zacierają się i wyraźniej występują, zawsze jednak przesłonione jakimś welonem czy niby lekką niewidzialną gazą, nie posiadając tej prostej bezpośredniości pojawiania się, którą mają przedmioty dane nam w spostrzeżeniu zmysłowym".

Maurycy Mochnacki, chmurny młodzieniec, pisał: "Natura wszędzie prawie stawia przed oczy człowieka naśladowane obrazy pierwotnych kształtów swoich i postaci. Nie masz podobno zjawiska w świecie materialnym, które by tym sposobem zdania naszego nie oszukiwało. Wszystko się na dwoje roznosi [...]. Echo jest jako obraz, jako cień, a może jako zwierciadło dźwięku... Obłoki w powietrzu - otóż niby fantastyckie myśli ziemi. Patrząc na te górne krajobrazy, na te urwiska skał, na te przepaści, groty, lasy na tych jeźdźców harcujących na mglistym błoniu, rzekłbyś, że ziemia duma i zawiesza wysoko nad nami senne kształty swoje fantazji".

Późny wnuk polskich romantyków wędrujący po Mieście też napotyka jego "naśladowane obrazy pierwotnych kształtów swoich i postaci". Ale przecież Mochnacki mówił o Naturze, która "bytów łańcuchem złotym" łączy się w całość przez podwojenia i odbicia, by uznać się w jestestwie swoim. Gdzież Natura, a gdzie Miasto? Dla dawniejszych romantyków Natura była tekstem do czytania, w którym zapisano prawdy o powszechnym związku każdej rzeczy z całością kosmosu, prawdy żywe o jedności wszechświata. Nie ma rzeczy martwych, każda żyje swoim życiem, niechby nawet życiem utajonym, ale życiem rzeczywistym. Tylko nasze zawodne oczy i szkiełka oraz uprzedzenie odgradzają nas od życia rzeczy.

Gustaw w IV części Dziadów każe Księdzu rzucić kamień bez sądu do piekła, gdyby pod głową Wędrowca leżącego w "trunie" z tego kamienia "gorzka łza nie ciekła".

Miron zapisał: "Czytam czeskiego pisarza okultystycznego z modernistycznych czasów. O życiu kamienia ktoś mówi: Kamień ma dwa dojścia. Od strony uduchowienia go i od strony materii, która go ożywia. Może obydwa dojścia prowadzą do tego samego?"

Maria Janion: "Figura kamienia w romantyzmie, silnie przenikniętym alchemiczną teorią uniwersum, ma szczególne znaczenie. To co miało być symbolem zimnej martwoty (uzyskującym wykładnię w potocznym powiedzeniu «jak kamień», «jak głaz»), nabrało u alchemików i romantyków kolorów najgłębszego życia wywierającego doniosły wpływ na ludzi. Paradoksalne życie kamieni to prawdziwe życie romantyzmu. Novalis [...] minerały nazywał w swej wartościującej, poetycko-metafizycznej nomenklaturze «skamieniałymi światami», a więc wcieleniem esencji życia".

Właśnie romantycy uparcie i szczerze wierzyli, że relacja pomiędzy naturą i kulturą (Miastem jako przestrzenną skamieliną kultury) nie jest opozycją ontologiczną, ale semiotyczną, to znaczy nie dotyczy rzeczy, tylko słowa, że granica pomiędzy naturą i kulturą jest ruchoma, zmienia się wraz z naszym horyzontem wytyczanym przez wyobrażenia i przekonania.


(Raptularz końca wieku: fr. książki)

Sfinx