Próbowałem nieraz to wszystko stępić [...]
tak jak się przytępia nóż o kamień.
Żeby było łatwiej żyć.
Bo to jest jednak cholernie męczące. [...]
Ale nic z tego.
     Edward Stachura, Cała jaskrawość

 

Zimorodka samica,
Miłość, lotna Syrena,
Znają groźne dla życia
Kantyleny cierpienia.
Unikajcie tych ptaków,
Anielskich patrzcie znaków.
     Apollinaire, Zwierzyniec albo świta Orfeusza.
     Przełożył Artur Międzyrzecki

 

Opowiem o Stachurze z największą ostrożnością, na jaką mnie stać. W moim życiu odegrał on rolę ogromną. Oczywiście nie tylko w moim. Wiem, ale mogę mówić wyłącznie o osobistych doświadczeniach, choć podejrzewam, że podobne stały się udziałem bardzo wielu.

Widziałem go tylko trzykrotnie, ale wiadomo, że nie ilość spotkań się liczy, lecz ich intensywność. Od Stachury zaczęło się moje szukanie "czegoś" i "kogoś", dzięki niemu udało mi się, mimo potknięć i wpadek, zachować wierność sobie. Dzięki Całej jaskrawości i Siekierezadzie trafiłem - przez Grotowskiego - na Mickiewicza, z którym rozstawałem się długo. Stachura naprowadził mnie na trop "poezji czynnej", którą staram się uprawiać i opisywać w rozlicznych jej przejawach.

O Stachurze pamiętam stale. Im jestem starszy, tym wyraźniej widzę, jak wiele mu zawdzięczam. I muszę dodać, że coraz mocniej rozumiem, o co mu chodziło, ponieważ z perspektywy ćwierćwiecza - zetknąłem się z jego książkami około roku 1972 - widzę, że nasze spotkanie nie było przypadkowe.

Z książki Mariana Buchowskiego Stachura. Biografia i legenda (Opole 1992, II wydanie: Opole 1993) dowiedziałem się, że podobno z mojego powodu nie odbyła się telewizyjna "Wielka gra" poświęcona Stachurze, ponieważ wyjechałem do Francji, a mnie uznano za "specjalistę od". Wiadomość ta, uzyskana po latach, nieco mnie zirytowała, ponieważ "bycie specjalistą" od kogokolwiek uważam za niemożliwe i absurdalne. Pomiędzy osobami o podobnej wrażliwości zdarza się współmyślenie, współodczuwanie, niezależne choć i nieprzypadkowe podążanie w podobnym kierunku. Ktoś jak Stachura "poezję czynną" uprawiał na swój sposób. Inny ktoś, jak ja, mówił o jego poezji uprawianiu, ale moje mówienie nie potrafiło przybrać kształtu "obiektywnej wypowiedzi badacza". Szukałem jak on, choć posługiwałem się innymi środkami. Chciałem zrozumieć, dlaczego nieznana siła ciągnie nas w podobną stronę. I później zrozumiałem, że wiszą nad nami podobne niebezpieczeństwa.

Dlatego pozostawiam na stronie rozważania o zasadności lub bezzasadności utożsamiania bohaterów i narratorów jego pisania z nim samym. W tej kwestii wylano, od czasu debiutu Stachury aż do końca lat dziewięćdziesiątych, czyli w ciągu blisko trzydziestu pięciu lat, morze atramentu i żadnych przekonujących wniosków sformułować się nie udało. Pewnie dlatego, że w wypadku mistyków oraz poetów, dla których ciało staje się słowem, stawianie pytań o zależność twórczości i biografii w kategoriach akademickiej poetyki i teorii literatury musi prowadzić na manowce.

W książce Mariana Buchowskiego znalazły się dwa nie publikowane zapiski z dziennika: "4 II 76. Międzygórze. - Czy kocham, czy sobie to tylko wmawiam, żeby odpętać się z tamtej miłości? - zapytywał siebie Michał Kątny.

5 II 76. Międzygórze. Michał Kątny rozmyślał o zazdrości. Myślał o sobie z tej epoki, kiedy zazdrość torturowała go na wszelkie najokrutniejsze, najwymyślniejsze sposoby, kiedy płakał i konał z zazdrości, inaczej, zupełnie inaczej, ale tak samo rozdzierająco jak kiedy płakał i konał z żalu, żalu niewymownego".

Fragment debiutanckiego opowiadania Stachury Piękna pogoda wydrukowanego na łamach "Sztandaru Ludu" z 7 listopada 1958 roku: "Siedzę w poczekalni dworcowej - oparty łokciem o stolik. Przed chwilą przyjechałem do tego nie znanego mi miasta. Jest dokładnie czwarta godzina nad ranem. Muszę poczekać tutaj do świtu. Potem wyruszę na poszukiwanie kobiety, którą spotkałem tego lata na jeziorach..."

Ze wspomnień Macieja Zegarowskiego (opublikowanych w książce Buchowskiego): "W klasie było kilka takich dziewczyn, do których my wszyscy gremialnie podwalaliśmy się. Była taka Hanka Krukowska, która śpiewała w chórze, była Wileńska, chyba Alina, była Ola Zalewska, była Narożna - takie najszykowniejsze, wyróżniały się ubiorem, pochodziły - jak to się wtedy mawiało - z lepszych domów. Edek nie należał do tych podwalających się. Był poza, ponad. To one, te dziewczyny, też go traktowały z góry".

Ze wspomnień Mirosława Dereckiego: "Jego lubelska legenda rodziła się początkowo na gruncie uniwersyteckim. Najpierw - jako pozornie prowincjonalnego prostaczka, co to nagle... potrafił zapędzić w kozi róg asystentów i wykładowców na romanistyce płynną, bogatą francuszczyzną, następnie - jako «nieobliczalnego» kontestatora, nieledwie chuligana, pokerzysty i w ogóle «złego ducha», parającego się, tylko dodatkowo, poezją. Sted, rozwalony na ławce na środku KUL-owskiego dziedzińca, z nogami wyciągniętymi przez całą szerokość alejki, pluł «niechcący» pod nogi przechodzącym studentkom, warcząc cicho: «Te k-kurewskie d-d-robnomieszczanki» [...] Do ówczesnego obrazu Edwarda Stachury trzeba dorzucić jeszcze kilka innych szczegółów. Po pierwsze fakt, że nigdy nie widziano go z dziewczyną: nie słyszano, aby z którąś z nich umawiał się na randkę, by z kimś «chodził». Nawet żadnej nie prosił do tańca na zabawach studenckich czy na dansingach w kawiarniach. Najchętniej siedział gdzieś na boku, przy stoliku, popijając wino. Jakby kobiety dla niego nie istniały. Jakby nic nie istniało poza pisaniem. Kiedy w 1961 r. ukazały się w «Twórczości» pełne żaru i tęsknoty Listy do Olgi były one dla wielu, znających Steda, prawdziwym zaskoczeniem".

Ze wspomnień Bogdana Dworka: "Mieszkałem wtedy na Kickiego w Warszawie. Jeden z moich przyjaciół, z którymi dzieliłem pokój, miał narzeczoną. Imieniny obchodziła pod koniec kwietnia. Do tych imienin w akademiku przygotowywaliśmy się dość uroczyście. Przyjęcie wydawał chłopak tej dziewczyny w naszym pokoju. Z samego rana powiedział jednak: «Niestety, tym razem imienin nie będzie».

Wieczorem mój współmieszkaniec odchylił firankę i powiedział: - «Spójrz, tam stoi Zyta, a ten obok niej to nowy narzeczony». Wyglądał niezbyt atrakcyjnie, powiedziałbym wręcz niechlujnie. Spytałem mojego przyjaciela: - «Czy już zupełnie nie masz szans?» - «Nie. Powiedziała mi, że żadnych i że to jest jakiś student Politechniki».

Ponieważ studiowaliśmy polonistykę, byliśmy przekonani, że tylko my potrafimy być amantami. Począwszy od poezji, skończywszy na bardzo intymnych przeżyciach, wzorowanych na najlepszych literaturach. Dlatego wydało mi się wprost nieprawdopodobne, żeby tę dziewczynę, studiującą filozofię, mógł «zerwać» jakiś chłopak z Politechniki. Potem okazało się, że to nie student Politechniki, ale poeta, który przyjechał kontynuować studia na Uniwersytecie Warszawskim. Był to Edward Stachura. [...] Zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, jak też wygląda ich życie na co dzień. [...] Zyta była dziewczyną bardzo popularną na Uniwersytecie i miała bardzo wielu starających się o jej względy. Dlatego też trudno mi było zrozumieć, że Stachura, autor poematu Przystępuję do Ciebie, właśnie w tak konkretny sposób przystąpił do Zyty, zostając jej mężem".

Fragment dziennika Stachury: "26 VIII 1970 r. Po ataku. Trzy, cztery razy dziennie napadało mnie straszliwie, żeby skończyć. Ale walczyłem, walczyłem, chwytałem się powietrza, walczyłem o życie, oczywiście nie dla siebie, ale dla kogoś, komu ciągle przyznawałem sumienie i bałem się, że będzie temu komuś czasami być może trochę niedobrze przez to właśnie, że ja formalnie skończę moje od dawna, od wielu miesięcy, zakończone życie.

Mam zawsze pamiętać, że była dla mnie cudnym aniołem i mam nigdy nie zapomnieć, że była dla mnie straszliwym potworem. [...]

19/20 IX 70 r. Dzisiejszej nocy zobaczyłem jak nigdy dotąd, że życie może doprowadzić człowieka do takiego stanu, że samobójstwo jest jak cudowne wyzwolenie, jak jasna cała w kwiatach polana w ciemnym ponurym [wyraz nieczytelny] dusznym lesie. Zobaczyłem też, jak nigdy dotąd, że każde samobójstwo, każdy sposób popełnienia go - jest jednakowo dobry, najlepszy. [...] A teraz? Teraz, odtrącony, reszta mojego życia musi polegać na oddalaniu się od niej, jak najdalej, tak jak przedtem coraz bliżej...

22 I 1971. Czwarty dzień duszenia się. Podanie napisane i tylko je zanieść na Schody [tak w Warszawie określa się gmach sądów na Lesznie]. Jutro może, da Bóg, że zaniosę. Wszystko, co robię ostatnio, wydaje mi się absolutnie bez sensu. Dopiero kiedy to podanie napisałem, to czułem, że coś robię, co ma sens, coś co ma ręce i nogi i głowę, w głowie rozum".

Ze wspomnień Bogusława Żurakowskiego: "Mniej więcej po roku 1971, chyba od czasu spełnienia się marzenia Steda, tzn. od wyjazdu do Meksyku, Edek jakby się zmienił. Jakby się stopniowo zaczął zmieniać. [...] Jakby staje się bardziej gorączkowy w tym, co robi. [...] Spotkał go cios, jakim był rozwód. To był dla niego wielki cios. O tym nie chciałbym bliżej mówić, ale sygnalizuję jednym zdaniem".

Ze wspomnień Jana Potiszila: "W Meksyku, jak wiem, bardzo oszczędzał. Żeby zafundować podróż dla Zyty. I ona tam przyjechała. Ale kto wie, czy to nie był finał końca. Jego ofiara oszczędzania na nic się zdała".

Marian Buchowski: "27 września 1972 r. małżeństwo Stachury zostaje rozwiązane mocą wyroku sądowego. [...]

W grudniu 1972 r. umiera Stachurze ojciec".

W miłości niespełnionej, a raczej niespełnialnej, należy szukać klucza do Stachurowej tajemnicy. Stachurę zmógł gigantyczny miłosny deficyt.

Jeśli to prawda, to dlaczego tak się stało? Czy przypadkiem jego ciągłe "bycie w drodze" nie stanowiło ucieczki od "zimorodki samicy"?

W roku 1988 zasiadłem na Uniwersytecie Lille III w komisji oceniającej pierwszą część pracy doktorskiej pani Zofii Kozimor, która pod kierunkiem profesora Daniela Beauvois napisała pracę Entre le voyage et l'exil. Etude des premières oeuvres d'Edward Stachura (Między podróżą a wygnaniem. Studium o pierwszych utworach Edwarda Stachury).

Zofia Kozimor zwróciła uwagę, że komentatorzy Siekierezady prezentowali tę powieść również jako hymn miłosny do Gałązki Jabłoni. Na przykład Tadeusz Nyczek: "Siekierezada [...] jest - musi być - hymnem miłości. Jest nim nie tylko wobec biologicznej radości istnienia i twórczej radości pisania; to także śpiew o miłości do kobiety. Tu nazywa się ona Gałązką Jabłoni - imieniem godnym Stachury-poety. Nie sposób podjąć w recenzji najkrótszego opisu tego wątku".

Zofia Kozimor pytała, dlaczego Gałązka Jabłoni, obiekt tak intensywnych uczuć, nie pojawia się u Stachury ani razu. Gałązka Jabłoni jest zawsze nieobecna. Podobnie w innych utworach: ukochanej brak. Jeśli kobiety pojawiają się, to jedynie jako wrogowie lub osoby wywołujące agresję, odrazę lub wstręt, przed którymi należy się bronić, których trzeba unikać. Na przykład w Całej jaskrawości: "Kobiety w za małych albo w za dużych roboczych kombinezonach sunęły do baraku złożyć narzędzia, przebrać się. [...] Mieliśmy z Witkiem duże u nich powodzenie. Kiedy przebierały się [...] machały nam przed oczami różową bielizną jak torreadorki. Śmiały się przy tym. [...] Jedne podnosiły wysoko w górę nogi i przebierały nimi w powietrzu, inne tupały o podłogę. [...] Rzuciwszy przedtem szpadle do kąta, wybiegliśmy z ciasnej areny na dwór ścigani ujadaniem kobiet".

Pojawienie się kobiet oznacza walkę i skłania do ucieczki. Kobiety ujadają.

U Stachury każda erotyczna gra, a nawet myśl o niej, pojmowana jest jako zdrada prawdziwej miłości. Miłość to nieobecność zbliżenia. Miłość wyklucza seks. Prawdziwa miłość polega na tęsknocie do miłości: "w ogóle, która to potrafi, że kamień drży jak listek figowy na wietrze" (Cała jaskrawość).

Miłość przybiera kształt tęsknoty, straszliwej tęsknoty. Do kogoś, kogo ciągle brak. Miłość to czysta negatywność: "Postawiłem piwo i zamknąłem na chwilę oczy. Tęsknota, rzewność straszliwa i wielka jak niezmierzone równiny spadła na mnie i objęła mi głowę, ręce i kibić. Zanuciłem coś cicho. [...] Atak mi wolno przechodził i ból w brzuchu, ale jeszcze kruchy byłem od tego". (Pragnienie w: Falując na wietrze).

Miłość trawi ciało, wyczerpuje fizycznie, eksploduje, wywołuje cierpienia, wzmacnia wszelkie doświadczenia, ale nie dotyczy konkretnej osoby. Miłość to ból.

Już Listy do Olgi świadczą, że z miłości można umrzeć, ale z kobietą nie można się kochać. Listy kierowane są do nieistniejącej. Przestrzeń wypowiedzi wypełnia nie Olga, lecz jej nieobecność. Nieobecność podnieca najbardziej.

Dziewczyna wyjechała na kilka dni, o czym opowiadający nie wiedział. Zastaje zamknięte drzwi. Wybucha w nim niesamowita tęsknota, ale nie pożądanie. Żal, ból i miłosne uniesienia. Już by się miało spełnić, ale się nie spełnia, bo jej nie ma, ale na wiadomość, że Olga wraca - opowiadający ucieka: "Za długo czekałem. Za długo wędrowałem i szukałem: tysiąc dni i tysiąc nocy, to dosyć. Nie będę czekać jeszcze jedną noc. To za dużo".

W dodatku Listy do Olgi - jak najsłuszniej przypomina Zofia Kozimor - "tworzące jeden z najpiękniejszych zapisów miłosnych cierpień", kończą się niesłychanie okrutnym wyznaniem, które powinno podnosić czytelnikowi włosy na głowie: "I to byłoby też niesprawiedliwe, bo Ty nie jesteś, Ty nie jesteś Olga". Do spotkania nie dochodzi, co gorsza ostatnie słowa przekreślają jednym cięciem wszelkie dotychczasowe miłosne deklaracje.

Gdyby Olga się pojawiła, to nastąpiłby koniec świata. Albo śmierć. Nieobecność Olgi symbolizuje ideał miłosny, oczywiście w formie negatywnej. Miłość do kobiety jest cierpieniem, jest bólem, jest tęsknotą, jest treścią życia i obroną przed samobójstwem, ale może występować tylko jako niespełniona obietnica. Słowa adresowane do Gałązki Jabłoni dyszą tęsknotą i sprawiają wrażenie miłosnych wyznań, ponieważ tęskniący wie, że ani Olga, ani Gałązka Jabłoni nigdy się naprawdę nie pojawią. Tęsknota i miłość do kobiety oznacza jednocześnie jej odrzucenie.

Oto sen z Listów do Olgi, który jest przecież snem o śmierci: "Nie pamiętam początku snu i jak dostaliśmy się do gór, w których byliśmy, w dolinie u podnóża zbocza, w trawach wysokich bardzo, bo widziałem tylko głowę Twoją - siwe włosy. Całkiem białe włosy miałaś. Boże. Byłaś przede mną, w trawach, jakieś dwadzieścia kroków oddalona i szłaś wolno, poziomo do zbocza. Ja szedłem za Tobą, dwadzieścia kroków oddalony, nie próbując wcale zrównać się z Tobą, jakbym wiedział, że nie doścignę Ciebie, choć szłaś wolno, prosto głowę trzymałaś, całkiem siwe włosy. Boże. Potem odwróciłaś się i zobaczyłem Twoją młodą twarz, młodszą jeszcze, bardzo dokładnie widziałem, jak na dwadzieścia kroków, piętnaście może, bardzo dokładnie jak na oczy moje słabe, zatroskane. «Co ja ci zrobiłam?» - powiedziałaś.

O, nie. Nie. Wtedy się zbudziłem zaraz natychmiast, bo usłyszałem jęk, który wydobył mi się z gardła, ciężki niewymownie, taki spod ziemi jęk przywalonego górami wszystkimi świata. Jakie to było ciężkie. Jak on dobywał się z krtani, ten jęk piekielny, narodzony w śnie jeszcze, a umierający na jawie już; ten jęk trwający krótką chwilę, a jakże przeciągała się ta chwila krótka, czułem, słyszałem wyraźnie każdą sekundę, każdą nieskończoność tej chwili krótkiej, która mostem była między snem a jawą, łączyła więc wszystko, bo czym jest wszystko, gdzie jest wszystko, jeśli nie między tym a tamtym. Wtedy właśnie się zbudziłem, bo musiałem uczynić jakiś ruch nadludzki, coś unieść chciałem nadmiernego, przerwać coś, przejść niemożliwość, dwadzieścia kroków, piętnaście może i wtedy dobyłem ten jęk zza świata prawie. Białe włosy Twoje. Boże".

Śmierć jest kobietą o białych włosach. Przez spalone łąki, przez czarny las sunęła Biała Lokomotywa. Opowiadający o miłości nie kocha ani Olgi, ani Gałązki Jabłoni, ani żadnej innej kobiety, ale swój własny ból i tęsknotę za kimś lub za czymś, co z kobietą się nie łączy. "Kocha" - to złe słowo: lęka się plugawego ptaka nocy, "zimorodki samicy". Orfeusz innych szuka znaków, by wydostać się z piekła.

Do kobiety zbliżyć się nie można, granicy nie da się przekroczyć, a w marzeniu o tym, co by się stało, gdyby wreszcie kobieta się zjawiła, tkwi wyznanie absolutnej niemocy: "Gdzie jesteś Olga? Gdzie jesteś? Przyjdź. Ułożymy się w trawach wysokich bardzo, nikt nas nie dojrzy, niebo tylko i ptak na niebie przelotem, nikt nas nie skaleczy, słońce nas będzie dotykać, a ja włosy Twoje lekko, słoneczne, białe włosy twoje przepiękne. Gdzie jesteś? Przyjdź. Przyjdź. Dziewczynko".

Słońce pieści ciała, bo ciała wzajemnie kochać się nie mogą, nie chcą i nie potrafią. Powtarzam: opowiadający o miłości nie kocha ani Olgi, ani Gałązki Jabłoni, ani żadnej innej kobiety, ale swój własny ból i tęsknotę za kimś lub za czymś, co z kobietą się nie łączy.

Pokocham ją siłą woli z tomu Się. We śnie pojawia się dziewczyna oświadczająca się śniącemu, który po przebudzeniu przypomina sobie, że kiedyś na pytanie, że to chyba nieprawda, że: "śpi pan zawsze sam" odpowiedział, że śpi zawsze z nożem na podorędziu: "...i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym taką istotę pokochać SIŁĄ WOLI. SIŁĄ WOLI pokochać taką istotę mógłbym. Pierwszą, dziewiczą i wielką, i wolną miłością wolnej mej woli. Skąd ona wzięła się, ta dziewczyna, tu przede mną, prawie na wyciągnięcie ręki, ona, co jest taka, jak gdyby ją stworzyła jakaś niewysłowiona rozdzierająca tęsknota, już nie serca tęsknota, ale czegoś innego, nie wiem czego... [...] - Czy nie chciałbyś być tym mężczyzną? [...] i... gdzieś wtedy, a może jeszcze ułamek sekundy potem, a może jeszcze ułamek sekundy po tym ułamku sekundy, ale przed następnym ułamkiem sekundy, kiedy już mieliśmy się dotknąć... rozległ się głośny trzask".

Teksty Stachury i jego czyny czytam jako błaganie o litość. O zmiłowanie nad nim samym. Jako modlitwę o wielką miłość. Spełnioną, co jeszcze wcale nie znaczy że szczęśliwą, ale na pewno o miłość wzajemną: silną, cielesną, erotyczną. Im obraz miłości w jego tekstach bardziej uduchowiony i odcieleśniony, tym jej brak silniejszy, prowadzący do samounicestwienia, do utraty nadziei i chęci na życie. Do całkowitej bezdomności, bezradności wobec świata i bliźnich.

Edward Stachura pochodzi z Książąt Bezdomnych. Przypomina mi Ryszarda Cieślaka w Księciu Niezłomnym Calderona-Słowackiego, wyreżyserowanym przez Jerzego Grotowskiego w Teatrze Laboratorium, skazanego na męki.

Nie do wytrzymania.

Nie do zniesienia.

Nie do udźwignięcia przez żadnego ze śmiertelnych.

Apollinaire do fragmentu Orfeusza o zimorodku i Syrenach sporządził następujący przypis: "Żeglarze, słysząc śpiew samicy zimorodka, gotowali się na śmierć, z wyjątkiem jednak połowy grudnia, kiedy ptaki te budują gniazda i sądzi się, że morze będzie spokojne. Skoro zaś o Miłości mowa i o Syrenach: cudowne te ptaki śpiewają tak harmonijnie, że nawet życie słuchającego nie jest zapłatą zbyt wygórowaną za muzykę tego rodzaju".

Chciałbym się mylić i uwierzyć, że Edwarda Stachurę przeniknęły jeszcze inne siły, że "ciągnął za sobą cały ogon ludzkości", jak mawiał Jung, że przemówiła przez niego "pamięć gatunku", która syci zdumieniem, trwogą i radością, lecz jeśli wymknie się spod kontroli - zabija. Wiem, że był Orfeuszem. Nie wiem jeszcze, jaka towarzyszyła mu świta.

(Książę bezdomny, r. 1)

Sfinx