Wanna Marata
- Samica, samica zimorodka w październiku - François Chabot patrzył na ptaka siedzącego na gałęzi platana. Pień okrywały białe plamy, drzewo zrzucało korę. Samiec i samica, na tej samej gałęzi, samiec tokujący, podlatuje, macha skrzydełkami. Chabot spoglądał na ptaki i drzewo przez okno wychodzące na ogród domu przy rue d'Anjou; lubił ptaki i trochę znał się na nich. Kiedy był kapucynem - karmił zimorodki w klasztornym ogrodzie, a w Blois trzymał sokoła i straszył nim dziewki sprowadzane na zamek, w którym urzędował jako biskup konstytucyjny. Kiedy Chabot gwizdał, ptak podlatywał pod dzielony rzeźbionymi kasetonami sufit pałacowej komnaty, przysiadał na dębowej belce, przekrzywiał łebek i spoglądał na dziewki, a one zaczynały piszczeć, kłębić się w wielkim łożu, zakrywały pierzyną w jedwabnej poszwie i fikały nogami w ściąganych różowymi podwiązkami białych pończochach, a wtedy Chabot świstał cicho przez zęby po raz drugi i sokół spadał na pierzynę, dziobał jedwab, pierze fruwało pod powałę, sokół machał skrzydłami, dziewki piszczały jak oparzone i kłębiły się coraz szybciej. Chabot uwielbiał te chwile, gwizdał po raz trzeci, sokół zawisał w powietrzu pod powałą jak symbol Ducha Świętego, łopotał skrzydłami i wtedy Chabotowi się zdawało, że on sam ulatuje w powietrze, sokół wracał na gzyms nad biurkiem, a on maczał pióro w inkauście i kończył rozdział Katechizmu sankiuloty. Esther mu mówiła, że dawniej wszyscy ludzie potrafili latać. Spacerowali po wersalskim parku i Chabot spoglądał na niebo. Unikał patrzenia na Esther z powodu jej paraliżującego wzroku. Chabotowi kręciło się od niego w głowie i złościł się na siebie: to on powinien na nią patrzeć i paraliżować, a nie ona jego. Jako prawy republikanin głosił słowem i czynem, że jedynie pobudzanie w kobietach cnót publicznych gwarantuje ich cnotę prywatną, szczególnie gdy wywodzą się ze stanów podejrzanych, chociaż wszystkie kobiety winny nauczyć się cnót publicznych, bo rewolucyjna czujność jest cnotą największą, a wszystko się zmieniło w porządku fizycznym świata i wszystko powinno się zmienić w porządku moralnym i politycznym, skoro połowa rewolucji światowej już się dokonała, jak powiada Robespierre, druga połowa musi się dopełnić i wszystkie fikcje znikają w obliczu Prawdy, wszystkie formy Obłędu w obliczu Rozumu, a kiedy raz się udało otworzyć beczkę, w której tkwiły zamknięte rewolucyjne objawienia, żadna siła nie wepchnie ich do niej z powrotem, z szybkością błyskawicy szerzą się teraz po całym świecie i wywołują wszędzie takie same skutki, więc w Katechizmie sankiuloty Chabot umieścił przykazanie "Nie przepuszczaj!" Esther powiedziała, że ona potrafi wzbijać się do nieba, może tylko we śnie, ale chyba nie tylko we śnie i wtedy z ramion wyrastają jej pióra, ale częściej dosiada wielkiego ptaka: sokoła, jastrzębia, albo raczej orła, on ją unosi wysoko i ona wie, ale nie wie skąd wie, że dawniej każdy człowiek potrafił latać, bo nie było śmierci i każdy mógł polecieć do nieba o własnych siłach, albo prosił jakiegoś ptaka o pomoc, albo dosiadał niebieskiego Pegaza i dolatywał do nieba, w niebie pobył sobie ile chciał, a potem zlatywał na ziemię i tak mógł wzlatywać i wracać wiele razy dziennie, i to dowód że nie było śmierci, bo chociaż ludzie jeszcze umierają, to śmierć ucieknie, już blisko zwycięstwo, on, Chabot, niemało czyni dobrego i jej brat Junius tak wiele: "Czy wiesz ile dobrego dla Rozumu i Wolności robi mój brat Junius? Ty wiesz o tym, Chabot, boś kazał wynosić Wolność i Szczęście na ołtarze przeżartych przesądem kościołów!" Esther zatrzymała się pośrodku alei prowadzącej do fontanny Trytonów i spojrzała Chabotowi w oczy z ukosa, a jemu ugięły się nogi w kolanach i odwrócił głowę ku oranżerii. Na widok Esther zatrzymującej Chabota w palmowej alei, przystanęli idący za nimi bracia Frey. "Ale gorąco - pomyślał Chabot - w upał zeszło na ziemię Boże Narodzenie, Frey wie co mówi, zmieniła się skóra świata, musi się zmienić jeszcze bardziej, on, Chabot i on, Frey chcą, by w naszym kraju prawdziwa moralność wyparła egoizm. Wielcy wydają się nam wielkimi, kiedy przed nimi klęczymy! On, Chabot, już się podniósł z klęczek i nie upadnie". - Naucz mnie latać, Esther - powiedział cicho i zdziwiło go brzmienie własnego głosu, odwykł od próśb, nawykł do rozkazów, a to przecież w dodatku kobieta. "Co się ze mną dzieje?" - wyciągnął z kieszeni munduru kapitana Gwardii Narodowej chustkę i przeciągnął nią ostrożnie po szyi, by nie powalać kołnierza. Z munduru Chabot był dumny, szczególnie ze złotych galonów i z szamerunku, mundur leżał na nim świetnie. Chabot na samo wspomnienie sutanny, obcisłej koloratki, na myśl o brudnoszarym habicie i wzuwaniu sandałów na przyboś dostawał bólu żołądka i nie zapomni tego wrześniowego poranka sprzed czterech lat, gdy wbiegłszy na ambonę w katedrze Notre-Dame krzyknął do tłumu: "Bracia, macie tylko jeden obowiązek - być szczęśliwymi!" Rozerwał habit na piersiach i rzucił go w rozradowany tłum, habit spadł na głowę Najświętszej Panny z Dzieciątkiem, tłum wiwatował. Chabot stał na ambonie w koszuli i w portkach wsuniętych w boty porucznika Gwardii Szwajcarskiej. "Bracia - wołał - przysięgnijcie tu, zaraz, przysięgnijcie w tym pierwszym państwowym kościele, przysięgnijmy razem, że będziemy szczęśliwi, bo Szczęście, bracia, jest naszym celem, razem młodzi przyjaciele, celem naszym jest największa z możliwych suma Szczęścia dla wszystkich, w Szczęściu wszystkiego są wszystkich cele!" Chabot poczuł się wtedy na ambonie w Notre-Dame po raz pierwszy w życiu ważny i potrzebny, i ciągle widzi nad sobą dziury w dachu katedry, pod sobą setki wpatrzonych w niego oczu pełnych entuzjazmu, wiary i nadziei. Mundur kapitana gwardii zaczął nosić od czasu objęcia urzędu w Komitecie Bezpieczeństwa Powszechnego, chociaż mógł nosić tylko kapelusz z kokardą lub z szarfą przez pierś, ale on wolał mundur. Chabot stał w jednym z pokoi w amfiladzie w domu Juniusa Freya na rue d'Anjou w kwartale Paryża zwanym Małą Polską i patrzył na ptaki siedzące na gałęzi. Wiedział, że nie ma odwrotu, nie uda mu się ani uciec, ani ukryć, ale nie odczuwał lęku. "Żeglarze słysząc śpiew samicy zimorodka, gotowali się na śmierć z wyjątkiem jednak połowy grudnia, kiedy ptaki te budują gniazda i sądzi się, że morze będzie spokojne. Cudowne te ptaki śpiewają tak harmonijnie, że nawet życie słuchającego nie jest zapłatą zbyt wygórowaną za muzykę tego rodzaju" - przypomniawszy sobie starą opowieść marynarzy z Brestu, Chabot uśmiechnął się i dotknął szyby czołem: "Jest październik, do połowy grudnia tak daleko". Służba rozstawiała na zewnętrznym tarasie trójnogi z latarniami i pokój, w którym Chabot przystawiał czoło do szkła zamigotał zielonkawym blaskiem. Amfilada na pierwszym piętrze domu Juniusa Freya zdradzała wyrafinowane gusty poprzedniego właściciela, którym był podobno Polak, jakiś książę, Lubomirski, Bulomirski, jak to Polacy - na "ski", raczej arystokrata i podobno wariat, który zamierzał rozpalać rewolucję w Niemczech, chociaż sam dom: dwupiętrowy, ze stajniami, oficynami, wozownią, warzywnikiem, sadem i obszernym ogrodem nie różnił się na zewnątrz zbytnio od innych willi położonych na północ od Przedmieścia Świętego Honoriusza. Amfiladę tworzyło siedem pokoi obszernych, kształtnych, wysokich, z kominkami, zwierciadłami i stiukami, nadzwyczaj skromnie umeblowanych. Weneckie okna wychodzące na ogród zabezpieczały od wiatru i słoty solidne drewniane żaluzje zamykane od wewnątrz. Okna w naprzeciwległych ścianach wychodziły na ciągnący się wzdłuż amfilady taras przytykający do ślepego muru oficyny, chroniony od deszczu spadzistym okapem. Okna amfilady, taras, mur i okap tworzyły rodzaj krytego pasażu, któremu brakowało, jak snom, strony zewnętrznej. Przed każdym oknem na tarasie migotały już latarnie na trójnogach, a ponieważ ściany pokoju, w którym Chabot spoglądał na drzewo i ptaki, wybito zielonym adamaszkiem, okna zamigotały prawie wiosennym blaskiem. Chabot odkleił czoło od szyby. Sąsiedni pokój po lewej stronie wypełniała łagodna purpura, bo Junius Frey kazał obić w nim ściany jedwabiem purpurowym i układać wokół gzymsów aksamitne draperie w odcieniach krwawych rzymskich pomarańczy. Trzeci pokój po lewej stronie pełniący rolę westybulu, rozjaśniał się na niebiesko od światła załamywanego w ciemnobłękitnym jedwabiu w drobne złote gwiazdki zawieszonym na ścianach, wypełniającym lamperie, obicia sof, foteli i krzeseł. W salonie znajdującym się na prawo od pokoju zielonego dominowała barwa pomarańczowa, w kolejnym - biel załamana delikatnie złotem na wąskich listwach i obramowaniach, pogłębiona ultramaryną dodawaną do koronkowych zasłon z Brugii, do falban flandryjskich, do aplikacji brukselskich, do walensjenek upiętych wokół wielkiego okrągłego stołu i cokołów, na których stały popiersia Woltera, Franklina, Brutusa i Cycerona z gipsu oraz głowa Jana Jakuba Rousseau z miśnieńskiej porcelany. Blask latarni załamywał fiolet adamaszku na ścianach w kolejnym pokoju prowadzącym do siódmego salonu obleczonego czarnym aksamitem. Pokój nie sprawiał jednak przygnębiającego wrażenia, gdyż stały w nim naprzeciwko ściany wieńczącej amfiladę złocone krzesła w trzech rzędach, a na podwyższeniu - trzy fotele. Ze złotego gzymsu pod sufitem opadała harmonijnymi fałdami czarna kurtyna ucięta nad kominkiem, którego policzki, nadproża i pomosty wykuto, jak we wszystkich pokojach, z białego paryjskiego marmuru. Esther osobiście wybrała jedwabie, adamaszki, aksamity i koronki w sklepie bławatnym na rogu Saint-Honoré et rue des Prouvères, w którym Ewa Frank zamawiała materie na dwór w Offenbachu. Ewie Frank sklep na rogu Saint-Honoré polecił Giacomo Casanova, z którym prowadziła korespondencję o gematrii i Kabale. Na podłodze czarnego pokoju stała miedziana wanna Marata obnoszona w uroczystej procesji podczas uczt republikańskich na ramionach biesiadników przez całą amfiladę. Goście przystawali z nią w każdym pokoju, jak na stacjach męki Pańskiej i wygłaszali homilie o Chrystusie czasów rewolucji, wznosili wypełnione winem kielichy mszalne i machali kadzielnicami zabranymi z kościoła Świętego Rocha. Na każdej stacji intonowano litanie i antyfony porównując życie Marata z życiem Chrystusa, wszak obaj wojowali z królami, z bogaczami, z obłudnymi kapłanami, z faryzeuszami, wiedli żywot ubogi, pełen cnót, wyrzeczeń i szczerze miłowali ludzkość. Procesje zdążały majestatycznie ku siódmemu pokojowi, a miedziana wanna połyskiwała w płomykach gromnic niesionych w kościelnych lichtarzach przez coraz bardziej pijanych uczestników obrzędu. Za każdym razem inna dziewczyna z obnażoną piersią i wieńcem dębowych liści na głowie trzymała na wyciągniętych przedramionach purpurową poduszkę, na której spoczywał pusty relikwiarz ze złupionego sanktuarium Val-de-Grâce, z którego malarz David wyciągnął zabalsamowane serce Ludwika XV, zmielił je na proszek i dodawał do farb, by portret umierającego Marata zajaśniał nieśmiertelnym blaskiem. Przyjaciele Konstytucji uchwalili w dawnym klasztorze dominikanów, że w królewskim relikwiarzu umieszczą serce zasztyletowanego w wannie męczennika Wolności. [...]
Człowiek w skórze osła[...] Gershom Scholem wielokrotnie powtarzał, że Frank był nihilistą najprawdziwszym. Nihihilistą trywialnym, analfabetą szczycącym się prostactwem, który zbudował w połowie XVIII wieku, wyzyskując wiedzę sabbataistyczną, własny system mitologiczny nihilizmu religijnego. Frank nie potrafił wymyślić żadnego systemu filozoficznego, ale umiał znajdować formuły celne, wymowne i konkretne. Słowa Pańskie nie różnią się specjalnie od znanych "tsaddikim" chasydzkich, ale ten prostak posiadał talent poety. Kraushar dostrzegł w Słowach Pańskich dosadność i wyrazistość. Gershom Scholem uważał, że mimo ich groteskowości i absurdu, wywołują na czytelniku wrażenie. Scholem czytał aforyzmy Franka w tłumaczeniu "prywatnym" znajomej, Hadassah Godgart, bowiem druk przekładu hebrajskiego drugiego tomu dzieła Frank i frankiści polscy został w ostatniej chwili w Tel-Awiwie wstrzymany na wieść o przejściu Aleksandra Kraushara na katolicyzm. Chociaż Frank często sobie przeczył, jego doktryna, którą Gershom Scholem i Jan Doktór zrekonstruowali, wydaje się w zasadzie konsekwentna. Frank nauczał rozpaczy i głosił unicestwienie świata w dotychczasowej postaci: "Pierwszy człowiek Adam, gdzie deptał, to tam się budowało miasto, lecz ja, gdzie tylko deptać będę, to tam wszystko zniszczonym zostanie, bo ja tylko dlatego przyszedł, by wszystko zepsuć, lecz potem to, co odbuduję, utrzymanym zostanie na wieki". Wedle Franka, kosmos ("tewel"), świat ziemski ("tewel ha-gashmi") jak mawiali donmeńczycy saloniccy, nie został stworzony przez "Boga żywego i dobrego", bo gdyby go stworzył dobry i żywy Bóg, świat byłby wieczny, a człowiek nieśmiertelny, a obecność śmierci dowodzi, że tak nie jest: "Świat («tewel») nie jest stworzony przez samego «Boga dobrego». Takoż Adam nie był stworzony od Boga, bo gdyby Adam i świat byli stworzeni od «Boga żywego», to by świat istniał na wieki i Adam byłby żył wieczyście. Tylko dlatego, że oni nie są od Dobrego Boga, to każdy człowiek musi umierać, a świat się nie utrzymuje". Światy stworzone przez "Boga dobrego" istnieją, ale ukryte: tylko "prawowierni" znajdą do nich drogę: "Wówczas gdy Esther nie chciała pocieszyć Mardocheusza, ani Izraelitów, choć wiedziała, że od niej wyjdzie wspomożenie, uczyniła to dlatego, by nie polegano na niej, lecz by wołano z głębi serca do Boga, w którego ręku jest moc. Lecz nie na tym było jej dosyć. Zaprosiła króla i Hamana na obiad do siebie, a wtedy wszyscy się ulękli i tak zakończyła rzecz swoją. Wtedy dopiero dała znać wszystkim. Tak i ja czynię w teraźniejszym czasie". Zła siła, która stworzyła kosmos i zaraziła go śmiercią pozostaje w związkach z kobiecością istoczącą się w "Pannie" i kobiecość od złej siły świat oczyści: "Uczynię Izraelitów rycerzami. Oni dlatego są rycerzami, bo żaden naród nie ubiega się za Panną, «Ajeles ahowim», jelenicą ulubioną, jak Izraelici i ona ich na ostatku prowadzić będzie. Ona jest przed Bogiem, a to należy do Boga. Słyszeliście o Pannie izraelskiej i o córce Edoma, córce egipskiej, ale ona jest jeszcze jedna, a nikt na świecie nie słyszał o niej i nie zna jej miejsca, a gdy się nam Brama otworzy, ta, do której dążymy, to my tę rzecz podniesiemy i cały świat będzie widział, nie wiedząc co to jest. Ona się okaże na strasznym i pełnym goryczy miejscu, potem zmieni się to wszystko w słodycz. Podczas gdy się Ona w mym pałacu i w mych pokojach odkryje, życzyłbym wam, byście choć blisko domu mego byli". Złą siłę wciela trzech "bogów" lub "panów świata": "Takoż ci trzej, co prowadzą świat, są też w ludzkim ciele i tu, na tym świecie". Jednym z nich jest anioł (pan) śmierci. Złe moce grodzą drogę ku «Bogu dobremu», ukrytemu i nieznanemu: "Dlaczego cały świat ugania się za Panną i ugania się za Trzema osobami, które są Jednością? Jest to religia edomska, która wierzy w Trójcę, co jest Jednością. Takoż nasi prawowierni wierzyli. Lecz ja wam mówię: w niebie wywołano: kto jest ten, co pójdzie na ten świat, aby przyprowadzić żywot wieczny na świat? Odezwał się król Salomon i rzekł: «Ja pójdę i sprowadzę żywot wieczny na ten świat!» Lecz na ostatku mówił: «Rozumiałem, żem mądry, lecz ona mądrość daleka ode mnie». I mówił te słowa: «Trzech jest zakrytych przede mną, a o czwartym wy nie wiecie». Co znaczą te słowa? Macie wiedzieć: jest trzech bogów bardzo mocnych i ci prowadzą świat. Jeden jest co daje życie każdemu człeku co się rodzi [...]. Drugi jest ten co bogactwa rozdaje [...]. Trzeci jest «majlech hamowes» - pan śmierci. Ten jest mocniejszy od owych dwojga. Kiedy on wyciąga ducha z człowieka, to już taki człowiek nie potrzebuje dostatków i traci życie... O czwartym nie wiecie, a ten jest dobry Bóg sam. Jakże mógł król Salomon przyjść do Boga żywego, jeśli nie wiedział, gdzie są ci trzej? Powinien był wprzódy być u tych trojga, a potem mógłby był wejść do Boga żywego, lecz ponieważ tego nie wiedział, musiał zejść z tego świata i nie mógł sprowadzić żywota wiecznego na ten świat... Potem wywołano znowu w niebiosach: «Kto jest ten co chce iść na ten świat dla sprowadzenia żywota wiecznego?» Rzekł Jezus Nazareński: «Ja pójdę!» I On był u tych trojga, lecz nic nie zdziałał. Dlaczego? Powiadam wam: ów człowiek, co idzie by ściągnąć żywot wieczny ma moc, jaka była dana Mojżeszowi i Aaronowi. Człowiek z taką mocą co chce zdziałać - zdziała. Bóg zaś dobry stoi na stronie i patrzy, czy człowiek ten działa podług własnej woli. Jezus był bardzo uczony. Widział, iż Bóg dobry nie zawsze jest przy nim. Mówił sam sobie: «Mam moc dobrego Boga, którą on mi dał, pójdę sam od siebie». Poszedł tedy do tych trojga co świat prowadzą i z ową mocą, którą mu dano zaczął ślepych leczyć, umarłych wskrzeszać i inne cuda okazywać. Lecz gdy ci trzej co świat wiodą obaczyli moc tę, którą Jezus posiada, rzekli jeden do drugiego: «złóżmy radę między sobą, bo ów przyszedł z jakąś wielką mocą i chce nam odebrać wszystkie rządy tego świata, które my mamy w naszym ręku». Ci trzej wodze świata wiedzą, że przyjdzie Mesjasz i odziedziczy ich moc, a wówczas spełni się, że pokłonioną zostanie śmierć na wieki. Mieli więc radę między sobą. Jeden rzekł do drugiego: wszakże Ów musi być wprzódy u nas, zanim pójdzie do żywego Boga. Nie puśćmy Go od siebie. Tak zrobili. Gdy przyszedł Jezus do pierwszego, ten puścił Go do drugiego. Drugi też puścił Go. Lecz gdy przyszedł do trzeciego, ten ujął Go za rękę i spytał: «Dokąd idziesz?» Odpowiedział Jezus: «Ja idę do czwartego, który jest Bogiem, nad Bogi». Bóg śmierci rzecze: «Nie masz Boga wyższego nade mnie, bo ja jestem ojcem wszechbogów!» Widział Jezus, że Bóg dobry nie jest z nim i zląkł się, lecz Bóg śmierci nie miał jednak mocy wzięcia Go i rzekł do siebie: «Muszę Go ująć, by został u mnie». Rzecze tedy Jezusowi: «Słuchaj, synu mój! Zostań u mnie, a będziesz siedział po prawicy mojej, będziesz Synem Bożym i dostąpisz imienia Boga na tym świecie». Musiał Jezus zezwolić, bo szedł sam i nie był przy nim Bóg żywy. Rzekł tedy do Boga śmierci: «Niech tak będzie, jak żądasz». Odpowiedział Bóg śmierci: «Jezusie synu mój! Musisz ofiarować ciało i krew Twoją dla mnie». Jezus rzekł: «Jakżesz mogę dać ciało moje tobie, gdy mi powiedziano, że ja sprowadzę żywot wieczny na ten świat?» Bóg śmierci odpowiedział: «To być nie może, aby na tym świecie był żywot wieczny!» Jezus odrzekł: «Wszak ja mówiłem uczniom moim, iż przyszedłem na ten świat, by sprowadzić żywot wieczny!» Bóg śmierci rzecze: «Powiedz uczniom Twoim, że żywot wieczny będzie na drugim świecie, lecz nie na tym, dlatego stoi w pacierzu: a po śmierci żywot wieczny!» Dlatego też, że Jezus szedł bez Boga żywego i pozostał u tych trojga, sprowadził więcej mocy śmierci na świat niż Mojżesz, gdyż Żydzi umierają mimo woli i nie wiedzą po śmierci gdzie idą: czy do piekła, czy do raju, umierają bez pragnienia. Lecz chrześcijanie umierają z radością, bo mówią, że każdy ma cząstkę swą w niebie u Jezusa Syna, który siedzi po prawicy Boga. Dlatego to poszedł Jezus z tego świata. Potem znowu wołano: «Kto jest ten, co chce iść?» Ozwał się Sabbataj Cwi: «Ja pójdę!» Poszedł, lecz nic nie przyniósł i nic nie dokończył. Potem mnie posłano, abym sprowadził żywot wieczny na ten świat. Dano mi też moc, abym wam pokazał moc, którą mi dano. Lecz ja jestem prostak wielki. Ja sam nie pójdę. Jezus był wielki piśmiennik, a ja jestem prostak, więc nie pójdę, chyba że mnie Bóg sam poprowadzi na pierwszy stopień, wówczas pójdę sam, bo trzeba być wprzódy u tych trojga, co świat prowadzą. Trzeba iść w milczeniu, bo oni są wielcy mędrcy i domyślają się po co idą do nich. Idą dlatego, aby im moc odebrać i z tą mocą iść do dobrego Boga. Trzeba więc iść do nich po cichu, nie z krzykiem". Chart przytulał łebek do uda Esther, a ona pozwalała, by lizał wnętrze jej dłoni, w której trzymała różę z bukietu ułożonego w rzymskiej wazie w błękitnym pokoju. Drugą dłoń uniosła i przybliżała do ust, by sięgnąć wargami do gron muszkatu podjętych z patery w pokoju purpurowym. Esther przejechała delikatnym ruchem kiścią po policzku Chabota, odwróciwszy się ku następnym salonom amfilady. Chabot odruchowo ruszył za nią. - Nikt nie przyjdzie - powiedziała Esther sięgnąwszy po złote, mocno pogięte cyborium, które po przyniesieniu od Świętego Rocha służyło biesiadnikom za Puchar Braterstwa i nie odwracając się, podała je Chabotowi. - On też nie przyjdzie? - spytał cicho Chabot. - Mój brat? - Nie, ten człowiek. - Danton? - spytała Esther z wyraźnym rozbawieniem - Danton też nie przyjdzie. Nie bądź zazdrosny, Chabot. - Jestem. - Zazdrość psuje. Masz tyle zalet, Chabot, przecież wiesz o tym, a taki jesteś niedojrzały, chłopięcy - Esther odwróciła głowę, by posłać Chabotowi uśmiech i z inkrustowanego kością słoniową trójkątnego sekretarza stojącego naprzeciw okna w białym pokoju wyjęła cynowe naczynie. - Ty mnie zepsułaś. Chciałem być dla ciebie lepszy i silniejszy, a coraz niżej upadam. - Osioł z ciebie - Esther przyspieszyła kroku, a Chabot się przeląkł, że ją uraził. - Nie pozwól, żebym się rozczarowała. Weź wino. Przechodzili obok długiego stołu w fioletowym pokoju, na którym stały odkorkowane szeregi medoku. Chabot sięgnął po pierwszą z brzegu butelkę. - Nie, weź, Gevrey - głos Esther stał się znowu ciepły. Chabot posłusznie odnalazł gęstego jak tętnicza krew burgunda i milczał. Znaleźli się w czarnym salonie. - Zamknij drzwi - rozkazała Esther. Wpadające do wnętrza światło ustawionej w pasażu latarni ślizgało się po złoceniach krzeseł i foteli, po szmelcowanych miedzianych obłościach stojącej na środku pokoju wanny wyłożonej futrem lub grubą derką, której końce wystając poza brzegi, sięgały podłogi. Esther wyjęła drzazgę z żarzącego się kominka i krągłym ruchem zapaliła świece w dwóch kandelabrach na marmurowym parapecie. - Nalej wina! Chabot posłuszenie napełnił cyborium. Esther objęła dłońmi puchar i wychyliła spory łyk. - Pij. Chabot przejął kielich i podniósł go do ust, patrząc na Esther z rosnącym zdumieniem. - Do dna. Chabot zasłonił na chwilę oczy pucharem i przełykał wino haustami. Kiedy odjął cyborium od twarzy zobaczył Esther nagą, zbliżającą się ku niemu z cynowym naczyniem w prawej dłoni, z lewą ręką na wzgórku łonowym, całkowicie wyepilowanym. Wydało mu się przez ułamek chwili, że Esther zstępuje z obrazu przedstawiającego kobietę niezwykłej piękności przysłaniającą krocze, że ten obraz gdzieś widział, patrząc na Esther mimowolnie zaczął się cofać, zgięciami kolan natrafił na brzeg wanny, zachwiał, wypuszczone z ręki cyborium rozdzwoniło się na podłodze, a on już leżał w miedzianym zbiorniku, coraz bardziej zdziwiony i nie czuł bólu, bo derka lub futro złagodziło upadek. Esther starannie natarła brzuch, piersi, ramiona i szyję wylewaną z cynowego naczynia oliwą pachnącą wanilią. - Przykryj się! Chabot odruchowo chwycił zwisające końce grubej materii i narzucił je na siebie. Pod palcami wyczuł krótką sierść i natrafił na podłużną miękkość uszu. "To skóra osła" pomyślał
z nieoczekiwaną ulgą. |