322 Mój rower wspaniały: dwadzieścia cztery biegi, rama z lekkich stopów, w podejściach posłuszny, w zjazdach dziki, muszę uważać. Kiedy wracam z lasów Montmorency albo ze wzgórz iwińskich, puchatych jak podbeskidzkie łono, przecinam przedmieścia. Młodzi czają się w niedzielne popołudnia po rogach. Chętnie by mnie zabili. Bo rower świetny, luz i błysk, wyglądam na bogatego Francuza. Młodzi widzą we mnie wroga. Gorzej: tylko znikający punkt, jak w grze komputerowej. Zamiast konsolety: kamień, nóż, butelka. A jeśli tęsknica schwyci zbyt mocno za gardło - sam młodych sprowokuję. Ale jeżdżę bez broni. Gdybym ją trzymał w Paryżu - już dawno by strzeliła. W moje usta. Zaczęło się na dobre. Już postanowione. Pakowania nie będzie, bo "dobytek" zostawię innym. Wezmę tylko przenośnego "maka", rower, model grubmanna i broń. Chyba Blanche Marie uroni ciepłą łzę. Lubiłem jej czekoladowy brzuch i urocze kłamstwo, że kilka tricków to ona robi tylko ze mną. 323 Wsuń kolta z powrotem do szuflady, querido Bob. Nie warto. Już kończę: wyciszę "maka", zwinę gniazdo na necie i znowu skocza naleję do szklanki. Która? Druga, nie - pewno trzecia. Popłyńmy wpław ku Mentonie, querido Bob. Niedaleko. Za horyzont. 324 Kocham Korsykę. I wracałem do niej co roku. Nie tylko dlatego, że to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi i że dane mi było na tej wyspie doznać objawienia. Nie przesadzam. Wspinałem się rowerem pod strome wzgórze. Na przełęczy usłyszałem dziwny śpiew, a może tylko murmurando. I zobaczyłem wewnętrznym okiem całe swoje życie. To trwało krótko. Pomyślałem, że umieram, ale nie. 325 Korsykanie wydawali mi się sympatyczni. Z mieszkańcami Calvi i Algajoli prowadziłem długie rozmowy, na początku zdawkowe, ale kiedy okazywało się, że nie jestem Francuzem - stawały się prawie serdeczne. Polak. Już lepiej. Dystans do "tych z kontynentu" i sympatia do Napoleona Bonaparte zbliżały nas szybciej niż kolejne szklanki pastisu.
Po czterech latach bywania w Algajoli nawet staruszkowie wysiadujący na
ocienionych ławkach zaczęli odpowiadać na moje ukłony. Znak, że zostałem
uznany nie za turystę i intruza. Ale też nie za swojego, bo wedle korsykańskiej
tradycji "swoim" mógłbym się stać tylko wtedy, gdybym na tej ziemi
umarł lub gdyby ktoś z mojej rodziny spoczął na miejscowym cmentarzu. Jeszcze
żyję - więc swój nie jestem. Ale nie jestem też całkiem nieswój.
|