Balzac wypijał pięćdziesiąt filiżanek kawy dziennie, to znaczy raczej nocnie. Podobno Beethoven osobiście sprawdzał, nucąc sobie coś pod nosem, czy zmielono mu dokładnie 60 ziarenek. Wolter pijał kawę zmieszaną z kakao - może dlatego stał się na starość tak obleśnie cyniczny. Talleyrand też pił sporo kawy i wygłosił jej pochwałę, w nie najlepszym guście. Czegóż zresztą po Talleyrandzie można się spodziewać: "Czarna jak diabeł, gorąca jak piekło, czysta jak anioł i słodka jak miłość". Na szczęście o złym smaku francuskich polityków zapomina się szybko w paryskim Palais de la Decouverte na aromatycznej kawowej wystawie. To najbardziej pachnąca ekspozycja w dziejach miasta od czasu likwidacji paryskich hal, które jednak silniej zalatywały kwaśnym winem i cebulą niż świeżo palonym ziarnem mokki, kolumbijki, meksykańskiej maragożypii lub jamajskich "błękitnych wzgórz" o woni przypominającej jagnięce runo na wiosennym deszczu. W Paryżu kawę pije się publicznie od ponad trzystu lat. W roku 1686 niejaki Francesco Procopio założył pierwszy lokal w mieście. Przesiadywali w nim encyklopedyści, libertyni oraz niecni zwolennicy oświeceniowego rozumu. Café Procope zaprasza i dzisiaj: wpadają do niej głównie bogaci Amerykanie i japońscy turyści. A poza tym kawiarni we Francji coraz mniej. W latach sześćdziesiątych XX wieku ścierało resztki z cynku jeszcze 220 000 patronów. U schyłku naszego podłego stulecia - dekadencja: w całym kraju pozostało tylko 65 000 kawiarni. A jednak wraca nowe. Z niektórych paryskich kawiarni dochodzą jakieś pienia, w witrynach odbijają się spazmatyczne podrygiwania, słychać ochoczą bumstararę. Nad dachami Paryża, wraz ze spalinami, unosi się tęsknota do Edith Piaf. W barach: "Pod Rozdeptanym Uchem", w "Widmie Wolności", "Pod Barbarzyńskim Misiem", "U Złodziei Kurczaków", "U Jana Pszczelarza" występują wieczorami panienki i chłopcy w repertuarze starym albo nowym, tęsknie zawodzą lub lubieżnie podrygują, a publiczność pije, niekoniecznie tylko kawę, przytupuje, pod boczki się weźmie, zapaskę odgarnie, okręci się w sobie, wciurności, hu, hu, hej, ha, hejże hola! Wtedy wzywałem policję, która i tak nigdy nie przyjeżdżała, bo jej się nie chciało, ale już mnie wszystkie fliki na komendzie czwartej dzielnicy poznały i zawsze pogadaliśmy sobie chwilę o polityce. Wzywałem, bo mi się na parterze zalęgły lokale próbujące wskrzesić czar dawnego Paryża. Jurne parobki udawały artystów, wyły i puszczały bigbit albo coś w tym stylu. Pisałem dziesiątki skarg i listów filozoficznych, szlifując francuszczyznę do ostatecznych spazmów. Postanowiłem ich wybór z posłowiem opublikować u Gallimarda, ponieważ komisarz Jean-Pierre G., wielbiciel Prousta i Geneta z posterunku tak nękanego przeze mnie skargami, obiecał, że gorąco mnie u wydawcy poprze jako stałego klienta i żywy przykład udanej asymilacji kulturowej. Znienawidziłem niektóre paryskie kawiarnie równie silnie, jak Hłasko małe miasteczka. Przy placu Bastylii, rozsiedli się filozofowie w kawiarni "Pod Latarnią Morską". Dyskutują w niej każdej niedzieli od jedenastej przed południem do obiadu, czyli do francuskiego śniadania. Filozofów nie tępię, bo nie hałasują, a nawet gdyby hałasowali - to nie pode mną. Przychodzą tu stale ci sami ludzie - ponad pięćdziesięciu zwolenników niedzielnego bicia piany o sprawiedliwości, równości, wolności i braterstwie. Poziom dyskusji kawiarniany, ale i tak wyższego w tym mieście - nawet gdybyście ze świcą chodzili po ulicy Kartezjusza - to i tak nie znajdziecie. A poza tym mniej tu nieco snobizmu, ambicji i głupawej pretensjonalności. Boć to przecież nie żadni zawodowi intelektualiści, tylko prawdziwi amatorzy, których nęka czysta miłość prawdy. Ponadto od czasu do czasu włącza się do rozmowy jakiś pijaczek zwisający przy cynku nad kieliszkiem pinarda i zaraz robi się przyjemniej. Spotkania "Pod Latarnią Morską" wymyślił Marc Sautet, intelektualista odrzucony z Quartier Latin, który twierdzi, że nadszedł czas, by prawdy szukać jak w czasach Diogenesa - na placach publicznych, na ulicy lub agorze. W przeciwnym razie - nawet instynkt prawdy zaginie. Marc Sautet nie mógł znać naszego Norwida i jego rozprawy Milczenie. Opowiedziałem mu ją więc własnymi słowami: "Zacny Diogenes przeczuwał zbliżanie się tej epoki wtórej, skoro w księgozbiorze Akademii widząc zapracowanych starców, pytał, kto by to byli?. - «Ci, co prawdy szukają» - odrzeczono. - «Ach, a kiedyż oni będą mieli czas ją praktykować?!...»". Poszukiwacz prawdy z placu Bastylii zachwycił się Norwidem - podobnie
jak francuski policjant mą epistolarną prozą - i chciał mi postawić piwo.
Odmówiłem grzecznie, bo nadchodził krótki czas ciszy, w którym mogłem
skreślić Testament mój zakończony błaganiem o litość. Teraz lepiej
- zmieniłem dzielnicę. |