Najsłynniejszym pijakiem pośród polskiej emigracji dziewiętnastowiecznej był Norwid. Może i największym. Regularnym alkoholikiem. Przymilał się o flachę czerwonego w kuchni Hotelu Lambert. Najprawdopodobniej bez wina nie mógł zasnąć. Sprawa znana, choć otulona wstydliwym milczeniem. Miłosz napisał wiersz, w którym daje się "panu Norwidowi litr wina".

Nad Norwidem załamywali ręce księża zmartwychwstańcy, do których Norwid chciał wstąpić, ale go nie przyjęli. Nie z powodu alkoholizmu. Brak zaufania zmartwychwstańców do Norwida wynikał raczej z przyczyn ideowych.

Ile Norwid musiał dziennie wypić, żeby funkcjonować względnie normalnie? Przypuszczam, że najpierw koło litra, potem coraz mniej. Kiedy trafił do domu Świętego Kazimierza, liczył tylko pięćdziesiąt sześć lat. Chorował, czuł się słabo, wino traktował jako lekarstwo, podobnie zresztą jak większość współczesnych. W końcu sam Pasteur twierdził, że wino - to napój dla zdrowia najlepszy, niezastąpiony, ale jednak w umiarkowanych ilościach.

Picie Norwida wydaje się żałosne i nietwórcze. Odcisnęło się w nim negatywnie w postaci nieprzezwyciężalnej i pogłębiającej się skłonności do mówienia banałów w sposób wzniosły. Norwid pił chemicznie, a nie transgresyjnie, jak na przykład Baudelaire.

Baudelaire pił naukowo. Z pijaństwa uczynił metodę doświadczania własnego "ja". Budowania osobowości. Baudelaire zdał sobie bowiem sprawę, wyprzedzając w tej mierze Nietzschego, że to, co zwie się "ja myślącym" albo cogito, nie ustala się w człowieku raz na zawsze, to znaczy nie jest niczym jednorodnym, trwałym i niezmiennym, że Kartezjusz wpadł w pułapkę, że żaden Pan Cogito nie istnieje. Pan Cogito rodzi się w każdej chwili życia na nowo, z każdym dniem, każdego ranka, i rozpada, rozkłada wieczorami, taki dr Jekyll i Mr. Hyde, ej, hop, ej, hop, tararara...

Nietzsche w Wykładach retoryki doszedł do wniosku, że wszelakie tropy językowe: metafory, synekdochy, metonimie, nie tworzą czegoś w rodzaju ornamentów mowy, lecz należą do istoty wypowiedzi. W Prawdzie i kłamstwie w sensie ponadmoralnym Nietzsche, lawirując pośród paradoksów kłamcy, objawił, że cogito - na podobieństwo prawdy - wydaje się: "Ruchliwą mnogością metafor, metonimii i antropomorfizmów, czyli sumą międzyludzkiego, które zostało poetycznie wyniesione, przekształcone, ozdobione i po długim użyciu przemieniło się w coś w rodzaju zastygłej kliki pretensjonalnej i krępującej: prawda jest iluzją, co zapomniała o swej zwidzie, przywiędłą metaforą, która utraciła siłę i wdzięk, wytartą monetą, która z pieniądza przemieniła się w metalowy krążek".

Cogito jest złudzeniem. Geniusz-Psuj oszukał Kartezjuszaa. "Myślę - więc jestem"? - co za niedopuszczalna naiwność! Nie ja myślę, tylko mną ktoś gada. Poza tym - "ja". Cóż to jest "ja"? Jestem albo i nie jestem, w każdej chwili "ja" buduje się i w strzępy rozpada. "Ja" codziennie zlepia się na nowo w kontaktach z innymi. "Ja" jest funkcją międzyludzkiego, przeto jest trochę nieludzkie. Rządzi nami Forma - powtarzał Gombrowicz, wmyślając się w Nietzschego, który już w 1873 gadał Gombrowiczem.

Baudelaire był pierwszy. Egzystencjalne eksperymenty na Panu Cogito rozpoczął w połowie lat czterdziestych zeszłego stulecia. Nie wiem, czy pił Nietzsche, ale za to zwariował. Alkohol stanowił niezbędny warunek eksperymentów Baudelaire'a. Pod koniec XX wieku odczuwa się bolesny brak twórczego stosunku do alkoholu. Z alkoholem.

Baudelaire przekonał się, że skoro "ja" nie istnieje, że skoro Pan Cogito - to czysta uzurpacja i podstęp Psuja, to warto przynajmniej podjąć próbę kontroli - na drodze doświadczalnej - powstawania i rozpadania się "ja", które trzeba warzyć niczym miksturę w alchemicznej kolbie.

Niech cogito skrapla się i paruje, i na powrót się skrapla. Baudelaire porównywał niekiedy "ja" do cieczy, która podgrzewana - zamienia się w parę, by po ochłodzeniu z powrotem wypełnić naczynie płynem. Wiele razy opisywał własne doświadczenia z gotowaniem cogito, pomnażał je, tłukąc na tysiące odłamków, zamieniał w obłok pary. Do "gotowania" potrzebne "paliwo": alkohol i narkotyki, przede wszystkim jednak alkohol. Naukowe lub - jeśli wolicie - alchemiczne doświadczenia Baudelaire'a na "ja" zakładały hulankę jako warunek konieczny egzystencji. Po hulance, czyli parowaniu "ja", następowało jego skroplenie, niesłychanie intensywna praca połączona z ascezą. Baudelaire powtarzał za Ralphem Waldo Emersonem: "Bohaterem może stać się wyłącznie ktoś, kto umie koncentrować się do ostatecznych granic".

Ponowne skraplanie się "ja" powodowało, że brudny cygan zamieniał się w dandysa o wyszukanych manierach, chuch uryny i przaśny kwas wina przeistaczał się w aromat wonnych olejków, spuchnięta gęba wyciągała w sztywne rysy lorda. Rozdział XL Paryskiego spleenu nosi tytuł Zwierciadło i brzmi następująco:

"Potwór człowiek wszedł i przegląda się w zwierciadle.

«Dlaczego patrzy pan w lustro, skoro czyni to pan ze wstrętem?»

Potwór-człek odrzekł: «Proszę pana, zgodnie z nieśmiertelnymi zasadami roku 89, każdy jest równy wobec prawa. Zatem i ja mogę przeglądać się w lustrze. Z przyjemnością czy z odrazą - to wyłącznie moja rzecz».

Na zdrowy rozum - to ja miałem rację, ale z prawnego punktu widzenia - on się nie mylił".

Polscy emigranci parowali i skraplali "ja" bezwiednie. Pozamykani w zakładach, czyli dépôts przypominających obozy wojskowe połączone z obozami dla internowanych, porozrzucani po całej Francji z zakazem przyjazdu do Paryża - czekali i pili, bo co mieli robić.

Pijani pojedynkowali się, brali za czuby, obłapywali chichoczące owerniackie dziewki, w wolnych od obłapin chwilach kłócili się i czytali Księgi pielgrzymstwa i narodu polskiego, w których Adam zapewniał, że i tak najgorszy spośród nich jest lepszy od jakiegoś żabojada, a ja - pod koniec XX wieku - pojąłem niedawno słowa Adama i muszę przyznać z bólem, że Adam się nie mylił, do takich prawd dochodzi się z wiekiem, później się z mojego odkrycia tłumaczyć będę.

Z korespondencji księży zmartwychwstańców, szczególnie zaś z listów Hieronima Kajsiewicza i Edwarda Duńskiego, wynika dość przeraźliwy obraz emigracyjnego bytowania. Kajsiewicz wiedział, o czym mówi, bo przecież sam w dépôt przebywał i brał udział w obozowych zajęciach byłych żołnierzy: półwięźniów i półtrupów. Kajsiewicz już jako ksiądz opisywał, co się działo po zakładach. Istna Sodoma i Gomora. Ciągłe eksperymenty na własnej tożsamości i najgłębszym, choć nie wyartykułowanym przekonaniu, że emigranckie "ja" po prostu nie istnieje. Alkohol w zakładach spełniał rolę grubego siennika wypchanego słomą. Osłabiał skutki nieuchronnego upadku.

W latach 1834-1836 rosła wśród polskich emigrantów fala samobójstw. Skakali do Sekwany albo strzelali sobie w łeb. Często w depresji alkoholowej. Druga potężna samobójcza fala oblała emigrancką brać w latach czterdziestych XIX wieku. Pasja samobójstw i obłędu. Kalinkowski kazał się hufnalami przybijać do ściany na znak, że wyrzekł się zgubnej nauki Towiańskiego, Jastrzębski żyły podciął sobie w kąpieli. Kuzyn Mickiewicza - Stypułkowski, wyskoczył oknem. I tak dalej.

Największy szpieg pośród polskiej emigracji, fałszywy hrabia Albert Potocki, czyli Julian Aleksander Bałaszewicz, o mały włos nie wpadł przez alkohol. Prawdziwy Potocki, znajomy Norwida, zmarł na cholerę na Kaukazie. Norwid napisał wiersz dla uczczenia pamięci Potockiego.

Potocki-Bałaszewicz nie pił - jako zaciekły moralista wiódł żywot podejrzanie ascetyczny, zdradził go w upojeniu alkoholowym sekretarz - Butkowski. Jednak Polacy, jako naród łatwowierny i nie do końca "skroplony", i tak nie uwierzyli pijanemu sekretarzowi największego carskiego agenta w dziejach polskiego wychodźstwa.


(Raptularz końca wieku: fr. książki)

Sfinx