...Przyszłaś do mnie,
Przez boga duchów i snów prowadzona,
Który zostawił cię w Eleuzis: niemą
I owym przejściem ze świata do świata
Oszołomioną. Stamtąd cię przywiodłem
Tu, na tę łąkę, by dzień, w którym wypadł
Z twych rąk, dopiero co zerwany, narcyz,
Mógł przez wspomnienia zamglone się przedrzeć
Do zagubionej duszy twojej. Nagły
Słowik zobaczył cię, zadzwonił pieśnią
I powitaniem...
     Alfred Tennyson, Eleuzis (tł. Z. Kubiak)

 

Dawniej trochę się bałem i nienawidziłem swojego lęku. Odwracałem, podobnie jak inni, głowę, kiedy w podmiejskiej kolejce wieczorową porą banda niedorostków cięła nożami fotele, paliła papierosy lub nagabywała podróżnych. Na szczęście w mojej obecności nikomu nie stało się nic złego, bogowie "duchów i snów" nie wystawili mnie na cięższą próbę. Wstydziłem się, ale i pocieszałem, że gdyby naprawdę zaatakowali, to wtedy...

Teraz już się nie boję. Nauczyłem się bronić bliskich skutecznie. Jeszcze kilka miesięcy temu nie mógłbym tego wyznać szczerze, bo nie byłem siebie pewny. Uzyskałem siłę, elastyczność i refleks w stopniu wystarczającym, ale przekonałem się, że nie do końca nad sobą panuję: mógłbym - z powodu ciągle obecnego pod skórą strachu - uderzyć za mocno i wyrządzić niepotrzebnie krzywdę. Przekonałem się o tym pewnego popołudnia w Halach: wydawało mi się, że szarpnąłem lekko i niewinnie, a jednak uszkodziłem.

Po zakończeniu Mondialu pisałem z entuzjazmem o cudownym karnawale, o katharsis, które - jak mi się wydawało - oczyściło atmosferę po zwycięstwie francuskiej reprezentacji. Szalone lipcowe noce, kiedy - w slangu przedmieść zwanym "verlainem", czyli w mowie odwracającej porządek słów ("verlains" - to odwrócone słowo francuskie "a l'envers", czyli "na opak") - "rebeus" (Arabowie), "renois" (Czarni) i "céfrains" (Francuzi) wspólnie z "kiefami" (to słowo oznacza w mowie "na opak" "flika", czyli glinę) tańczyli, jedli, pili, wymachiwali trójkolorowymi sztandarami i cieszyli się jak dzieci. Myślałem, że Mondial uzdrowił dusze i uspokoił głowy. Zawiodłem się, srodze.

Bandy z przedmieść coraz śmielej atakują śródmieście. 15 października, podczas manifestacji licealistów paliły samochody, grabiły sklepy, okradały młodzież i starszych. U wejścia do metra na Placu Nation grupka kilku nastolatków ciężko pobiła ciężarną kobietę.

W roku 1997 dyrekcja RATP (metro i autobusy paryskie) zanotowała 2525 przestępstw, w tym 925 aktów agresji przeciwko maszynistom i kierowcom oraz 1600 przeciwko pasażerom. Napastnicy liczą od 12 do 16 lat. Pośród nich bardzo wiele dziewcząt. Nie ukrywają twarzy w kominiarkach lub w chustach. Atakują ze szklanymi oczyma, z tępawym uśmiechem.

Opluwania i kułak. Na takie drobiazgi kierowcy nie zwracają uwagi, nawet ich nie zgłaszają przez radio. Zaczynają strajkować, kiedy dochodzi do ciężkich pobić, kiedy wnętrze wozu staje w płomieniach od rozbitych butelek z benzyną lub gdy do autobusu wjeżdża dzieciak na skuterze i przyciska we wnętrzu gaz do dechy.

Coraz więcej broni: kupowana za pieniądze z handlu narkotykami, kradziona policjantom. Ta broń strzela, prawie codziennie.

Bandy wieczorową porą na Polach Elizejskich, na Wielkich Bulwarach. Przez cały dzień w labiryncie paryskich Hall. Wystawanie w przejściach, prowokacyjne potrącanie w korytarzach, zagradzanie drogi, przekleństwa i zaczepki. Szklane oczy szukają ofiary. Wystarczy spuścić głowę, przyspieszyć albo zwolnić krok. Szklane oczy boją się tylko spokojnego wzroku, w którym ani śladu lęku. Głupieją na widok uśmiechu: normalnego - bez wzgardy, ale i bez pobłażania.

Spirala nakręca się sama. Bandy atakują i biją kierowcę autobusu na północnych przedmieściach Paryża. Natychmiastowy strajk. Setki tysięcy osób nie mogą wrócić do domu, ani dojechać do pracy. Bandy zadowolone: pojmują, że potrafią sparaliżować miasto, więc kolejne stado atakuje konduktora w kolejce w pobliżu Dworca Montparnasse. Południowo-zachodnia część Wielkiej Korony odcięta od świata. Do akcji wkraczają ci ze wschodnich przedmieść. I w ciągu czterdziestu ośmiu godzin terroryzują miliony pasażerów. Mówi się o nich w telewizji, gazety drukują reportaże. Nareszcie czują się dobrze, znaczą i pewno nawet odczuwają rodzaj głupawego szczęścia.

Policja (prawie) bezradna. Patrol nie zapuści się na dalekie przedmieścia, zbyt duże ryzyko. Poza tym przydziały służbowe w Wielkiej Koronie dostają najczęściej młode fliki, które boją się naprawdę i niewiele potrafią, więc swój lęk oraz brak doświadczenia odreagowują brutalnością, gdy uda im się jakiegoś "rebeu'a" albo "renosa" zgarnąć na komisariat.

15 października na Placu Nation bandy grasowały bezkarnie przez czas zatrważająco długi, upewniając się z każdą chwilą, że przemoc popłaca.

Piję leffe'a w naszym barze niedaleko Centrum Pompidou. Śpiewa Francis Cabrel, w tyle głowy układają mi się frazy. Spokojnie i lekko. Uśmiecham się bezwiednie, promieniuję dobrą aurą. Przysiada się młody mężczyzna, lekko zawiany, ale bez przesady. Ciepłe popołudnie, krótkie rękawy, zapytał czy nie jestem "de la maison". Żadnego podtekstu erotycznego - do Le Marais jeszcze kilka przecznic - po prostu sądził, żem, jak on, glina.

Powiedziałem szybko: "nie", ale on chciał mówić: dwa dni wcześniej w La Courneve (północne przedmieście Paryża) zapuścił się z kolegą z głęboko w zonę. Stary radiowóz, renault 19, skrzynia biegów starta, w dodatku diesel. Zajechały ich dwa bmw. Z przodu i z tyłu. Po czterech w każdym. Rzucili na maskę. Skopali, zabrali rewolwery, radiowóz podpalili. Kłopoty, raporty, wiszące w powietrzu zwichnięcie kariery. Wczoraj dorwał jednego "renosa" na kradzieży w centrum handlowym w Créteil, bo - za karę - przenieśli go na posterunkowego w departamencie Val-de-Marne. "I wiesz, nie mogłem się opanować". Drżą mu ręce. Zamawiam kolejnego leffe'a. "Spokojnie, nigdy nie uderzaj pierwszy. I nie bój się. Tego się można nauczyć, nie wolno nienawidzić. Lęk wykurzasz ćwiczeniem. Wiem, co mówię".

Zaduszki w pasażu Véro-Dodat. Mój ulubiony, ciemnawy, tajemniczy i łagodny. Trzy restauracje, sklep z lalkami, drukarnia, kilka galerii. Oaza spokoju. Szedłem ze spuszczoną głową, myślałem nie o sobie. Usłyszałem wrzawę w tym miejscu niezwyczajną. Gardłowe skomlenie, przechodzące w ryk. Było ich pięcioro: czterech chłopaków i dziewczyna. Nadciągali od strony Hall. Pomiędzy nimi i mną ubrana na czarno kobieta z kwiatami w ramionach. Widziałem jej plecy. Pochyliła się, gdy ją otoczyli. Wystartowałem bez namysłu, oni dostrzegli bieg i zamilkli. Ująłem kobietę pod ramię. Przeprowadziłem niemą przez pasaż. Nie czułem lęku, ani emocji. Ona lekko drżała.

Nikt z pięciorga się nie ruszył. Chyba postali jeszcze trochę w bezruchu. Nie wiem, bo nie odwróciłem głowy.

Kobietę w czerni odprowadziłem do autobusu. Uścisnęła mnie za rękę, nie wymieniliśmy ani słowa. Nie pamiętam jej twarzy.

W poznańskiej palmiarni kręciliśmy nocą piranie. Jak się rzucają na żer. Kamera, światło, mięso. A piranie nic. Łagodne jak karpie. Nie tknęły łupu. Zastygły, czymś przerażone. Pasaż Véro-Dodat przypominał akwarium. A piątka - ogłupiałe ryby.

(Książę bezdomny, r. 36)

Sfinx