Po ich lędźwiach rodzajnych płyną skry magiczne
I gwiezdnymi pyłami, jak piach migoczący,
Połyskują ich błędne źrenice mistyczne.
     Charles Baudelaire, Koty (tł. A. Międzyrzecki)

 

Benjamina zrozumiałem w Bremie. Na konferencji zorganizowanej przez Zdzisława Krasnodębskiego o paryskiej emigracji. Polskiej i światowej. To była konferencja wyjątkowa, bo "płynęły po niej skry magiczne" i od dziesiątków innych konferencji różniła się zagęszczeniem sensu i rozluźnieniem konferencyjnego krawata. Chociaż odbywała się w Niemczech. W wolnym hanzeatyckim mieście Brema: w siedzibie uniwersytetu, nad którym króluje nieskończenie ambitny motyw falliczny, w gościnnej sali nad Wezerą i w domu Janusza Korczaka położonym w parku, który wchłania przybysza jak sen i nie chce wypuścić bez okupu.

Konferencje naukowe udają się z powodów nieprzewidywalnych. Niekiedy się zdarza, że wszystko już gotowe i zapięte, lista gości wyborna, tematyka pasjonująca, publiczność zainteresowana - i nic. Konferencje znoszę ciężko i trudno mi godzinami siedzieć bez ruchu, więc bardziej ciało niż dusza podpowiada, czy już uciekać, czy pocierpieć jeszcze chwilę.

Tym razem działo się euforycznie. Pewno dlatego, że spotkali się Niemcy i Polacy, którzy albo ufają sobie bez granic i znają od lat, albo się na oczy nie widzieli, więc zabrakło czasu na uprzedzenia albo wstępne dąsy.

Najpierw weszła mi do numeru hotelowego wiewiórka i pokiwała główką. Dokładnie w chwili, kiedy poczułem się bardzo źle i obco. Nie znoszę uczucia strachu i do osób lękliwych nie należę. Ale pazur mnie drapnął: przez chwilę podejrzewałem siebie o niedelikatność: oto spekuluję o mistycznych powinowactwach, nie z wyboru przecież, lecz z wyroków bożych pomiędzy mistycznymi pasażami Benjamina i mistycznymi pasażami Mickiewicza. O takich tajemnych przejściach w Bremie mówić obiecałem - a te spekulacje dotykają największej w życiu ludzkiej intymności, do której obcy, ten trzeci, bez przyzwolenia i zgody zmarłych przystępować nie ma prawa. Nawet w najlepszej wierze. Zgodę dostaje się przez znaki. Wiewiórka zechciała patrzeć na mnie długo.

Ważę słowa: z pisaniem i z życiem gram va banque. Niczego czynić z przymusu nie muszę: postępów w pracy naukowej i artystycznej nikt ode mnie nie wymaga. Sam tego chcę. Pisanie stało się mi próbą i - powiem najszczerzej - ratunkiem. Na konferencyjną jazdę decyduję się tylko wtedy, jeśli słyszę wewnętrzne przyzwolenie. Nie "znak z wyżej" - tylko zupełną łagodność. Lekkie łaskotanie w krtani. I koniecznie iskry w lędźwiach.

Udanej konferencji nie sposób przewidzieć, choć można przygotować się na jej przyjęcie. Wiadomo natomiast co robić, by konferencja się nie udała. Należy przyjąć, że "trzeba", bo - na przykład - nadciąga rocznica. Albo wypada, albo czas się wykazać. Albo znalazły się pieniądze i szkoda, żeby przepadły. W Bremie - bez przymusu i namaszczenia. Dlatego dobrze. Co się wydarzyło nad Wezerą?

"Kochankowie namiętni i sawanci chłodni.
Kiedy czas ich dojrzewa, jednako sprzyjają
Pysznym kotom łagodnym, co mieszkań są chwałą
Jak oni zasiedziałe u domowych ogni".
     (Baudelaire, Koty. Wszystkie fragmenty sonetu cytowane w tym rozdziale
     w przekładzie Artura Międzyrzeckiego)

I stało się święto. Program - to normalne - się pozmieniał. Nie wszyscy zaproszeni zdołali przyjechać. Elżbieta Kiślak mówiła o dwóch emigracjach Miłosza, Staszek Rosiek o Mickiewiczowskich biografemach, Zdzisław Krasnodębski - o romantycznościach polskich i niemieckich, Hans-Henning Hahn - o polskiej emigracji XIX wieku, Wolfgang Bock i ja o Benjaminie i pasażach.

To, co przed chwilą napisałem, sedna sprawy nie oddaje. Nie mówiliśmy tylko "o". Pomiędzy słowami padającymi w dwóch językach, po polsku i po niemiecku, do tego stopnia zmieszanych, że zapomnieliśmy, kto w jakiej mowie mówił, ujawniło się pytanie wprost nie wyrażone, ale wciąż obecne: jak grać z życiem, żeby go nie przegrać?

Okazało się, że mówiliśmy przez trzy dni o życiach nieudanych, połamanych, przetrąconych i przeklinanych, chociaż poprzetykanych niekiedy nagrodami, zaszczytami oraz ziemską chwałą.

Wydało mi się, że naszym rozmowom patronował Jerzy Stempowski, który marzył o powszechnej antologii emigracji: od wygnania pierwszych rodziców z raju, do czasów jemu współczesnych. Stempowski był zdania, że wygnanie to rana na duszy każdego człowieka i jeśli ktoś uważa, że wygnańcem nie jest, to kłamie i źle skończy.

Wielu myślało inaczej. Lubomir Gadon pisał, że "narody szczęśliwe emigracji nie znają", chociaż to właśnie Walter Benjamin, niemiecki Żyd, który ani Żydem, ani Niemcem, ani syjonistą, ani marksistą, ani nadrealistą, ani opiumistą nie potrafił zostać, wykazał najpełniej, że narodów szczęśliwych brak. Benjamin podejrzewał od dziecka, i srodze z tego powodu cierpiał, że odpowiedzi na proste pytania są prostsze, niż nam się zdaje, ale znaleźć je możemy tylko wtedy, gdy ktoś nas bardzo pokocha i kiedy my sami jesteśmy zdolni do miłości bez granic.

Benjamin się bał, że nikt go nie kocha, a sam bał się pokochać na umór. Z lęku, że uczuciu nie sprosta. To on, autor Paryskich pasaży, stał się arcywzorem emigranta nie tylko XX wieku, lecz także wygnańca wszechczasów, przykładem emigranta absolutnego. Wygnańcem wygnanym ze wszystkiego, nawet z kondycji wygnańca z powodu braku punktu zaczepienia w życiu innej, konkretnej osoby, której mógłby naprawdę zaufać. Dlatego Benjamin szukał z taką namiętnością, z rozpaczą i z nadzieją objawienia, ale objawienia w tłumie. Objawienia, które wybucha płomieniem, ale tylko na krótką chwilę i niczego nie daje.

"Przyjacioły nauki i lubieżnych chęci
W ciszę się pogrążają i grozę ciemności;
Ereb gońców żałobnych dałby im godności,
Gdyby dumę swą służbie umiały poświęcić".

Wygnaniec wygnańców, wypełniony straszliwym lękiem flaneur. Ten, który szuka po ulicach, zaglądając w okna i w oczy, wie, kogo szuka, choć wie, że nie znajdzie.

Flaneur nie potrafi zatrzymać przechodzącej nieznajomej, niczego jej nie uczyni: ani dobrego, ani złego, bo nosi w sobie piętno, które "wielkomiejskie życie wyciska na miłości". Flaneur to widmo skazane na wieczne wygnanie, gorsze niż los Żyda Wiecznego Tułacza. Benjamin czytał sonety Baudelaire'a jako zaklęcia wymówione nad swym własnym losem.

W komentarzu do sonetu Baudelaire'a Do przechodzącej, a przechodząca była wdową i dziwką, Benjamin napisał: "Oczy poety krzyżują się ze spojrzeniem nieznajomej we wdowim welonie, bezgłośnie unoszonej przez tłum. To, co sonet sugeruje, można ująć w jednym zdaniu: objawienie, które fascynuje mieszkańca wielkiego miasta, nie jest ani zaprzeczeniem tłumu, ani czymś mu wrogim, ale czymś, co właśnie wielkomiejscy tłum przynosi. Oczarowanie, które dzięki tłumowi stało się jego udziałem, jest miłością od pierwszego wejrzenia, ale w nim tez umiera. Jest pożegnaniem na zawsze, które w wierszu następuje od razu w momencie olśnienia. Dlatego sonet jest obrazem szoku, co więcej, katastrofy, które nie tylko godzi w człowieka, ale niszczy zarazem istotę samego uczucia".

W Paryżu II Cesarstwa Benjamin przypomniał, że paryskie pasaże stały się w XIX stuleciu zastępczym domem flaneura. On sam, bezdomny i skazany na brak miłości, przemienił się w arcyemigranta. Najbardziej samotny w tłumie, dysponował tylko jedną bronią, by wydobywać na jaw - wobec innych - grozę swego położenia. Mógł powolnieć, stąpać niespiesznie, inaczej niż tłum. W roku 1849 należało do dobrego tonu promenowanie po paryskich pasażach z żółwiami na smyczy. Szybkość kroku flaneura dyktowały żółwie. Benjamin o żółwiach wyrażał się lekceważąco. Wolał koty.

"W zamyśleniu majestat mają niedościgły
Wielkich sfinksów, co w głębi pustyni zastygły,
Jakby w wieczny zapadły sen odrętwiający".

Na patio "Katzencafé" gadaliśmy o wygnaniu. To nawet nie patio, lecz dziura na kilka stolików otoczona galeriami ukwieconymi i - nie wiedzieć czemu - umajona flagami francuskimi. Po galeriach niespiesznym krokiem promenowali bremeńczycy w oczekiwaniu na wolne miejsca przy stolikach. Spoglądali na nas wzrokiem żółwi, czyli z lekkim wyrzutem.

Poczułem się przez chwilę jak wygnaniec w pasażu, wstąpiłem w cudzy sen. Rzuciłem kocim wzrokiem po galeriach - i głośno miauknąłem. Wtedy spadły mi do talerza dwie dojrzałe wiśnie, choć w pobliżu drzew owocowych ani na lekarstwo. Wiewiórczy znak - pomyślałem z ulgą, poczułem, że jest dobrze i sączyłem wolno wino gałganiarzy.

(Książę bezdomny, r. 18)

Sfinx