Pasaż z sobowtórem

 

1.

Od chwili zapoznania się z dziełem Dostojewskiego prześladuje mnie motyw sobowtóra. Od kiedy wyszło "na jaśnię", jak mówił Cieszkowski, że dwójnik mój istnieje - w Rosjaninie znów dostrzegłem nauczyciela i mistrza.

O sobie wiemy niewiele, a wstępowanie w głąb własnej duszy zakończyć się może śmiercią, kalectwem lub utratą narzeczonej, o czym poucza utwór literacki pod tytułem Dr Jekyll i Mr Hyde. Każde samopoznawanie grozi schizofrenią, czyli rozdwojeniem. Nie sądziłem jednak, że me duchowe eksperymenty nie tylko zwyrodnieją w schizofrenię duchową, lecz objawią się również cielesnymi rozszczepinami. Zaczęło się jak zwykle niewinnie.

Anonimowy rodak przysłał mi do Paryża wyciętą z tygodnika fotografię przedstawiającą sympatycznego młodzieńca w muszce, mierzącego z gigantycznej spluwy w dal. Strzelec przypominał Clinta Eastwooda z okresu debiutu aktora, czyli z epoki wojny secesyjnej. Pod zdjęciem widniał podpis: "Krzysztof Rutkowski w akcji".

 

2.

Bywało, że w snach, a raczej w posennych majakach, widziałem się pędzącego na chyżym rumaku przez stepy, machającego zakrzywioną szabelką i ryczącego wniebogłosy: "Jezus Maria, bij Moskala!" Bywało, że obłok fantazmatu przenosił mnie do pól malowanych zbożem rozmaitem, które okazywały się później pyszną skórą baszkirskich branek.

Niedawno, po konferencji romantycznej odprawianej w gronie krytyków i recenzentów warszawskich, widziałem się oczyma duszy stojącego na ubitej ziemi przed znanym poetą i eseistą. Mieliśmy walczyć na rzeźnickie noże. Nigdy jednak nie strzelałem z magnum kaliber 45!

Upłynął czas pewien - jak piszą pisarze. Koledzy usłużnie przysyłali mi kolejne wyrwane strony z innych polskich pism, poświęcone najsławniejszemu w Polsce i we Wspólnocie Europejskiej poszukiwaczowi skradzionych samochodów, komuś w rodzaju Harrisona Forda od zaginionych pojazdów - Krzysztofowi Rutkowskiemu. Wtedy po raz pierwszy zamówiłem wizytę u terapeuty, najwybitniejszego ucznia Lacana i ponadto miłośnika Gombrowicza.

Przed najnowszymi wyborami w Rzeczypospolitej ukazał się w dzienniku "Le Monde" wywiad z Krzysztofem Rutkowskim. Natychmiast rozdzwoniły się telefony, a skrzynka na listy odpadła od ściany pod ciężarem wycinków z dopiskiem: "Wiedziałem(am), że prowadzisz podwójne życie, ale nie, że do tego stopnia..."

Pojąłem, że na tę martwą już naturę czas najwyższy nałożyć wędzidło. Ruszyłem więc do Warszawy...

 

3.

...i zadzwoniłem do firmy mego sobowtóra, Doppelgangera, by rozstrzygnąć na wieki, kto z nas Raskolnikow, a kto Swidrygajłow, bo kto w tej Nie-Boskiej Komedii zagra rolę Smierdiakowa pojąłem natychmiast, gdy tylko w słuchawce posłyszałem "halo" wypowiedziane przez pracownika sławnego detektywa, w ulubionej tonacji bohaterów Marka Nowakowskiego, przy niegłośnym wtórze gitary.

Uprzejmy pracownik wysłuchał mego jęku i zaszczycił komplementem, że "śmieszne nieraz kawałki w «Gazecie» pan pisujesz. Wielu myślało, że to szef, ale on na głupoty czasu nie ma..."

Nazajutrz rozmawiałem z Krzysztofem Rutkowskim, bo pracownik numer mój szefowi przekazał. Umówiliśmy się na piwo w Czytelniku. Punktualnie o godz. 15 zadzwonił telefon. Przemiła kelnerka oznajmiła, że Krzysztof Rutkowski z Kolonii pragnie rozmawiać z Krzysztofem Rutkowskim.

Tak oto zamknęło się koło. Cienia własnego nie poznam ani go w dłoń nie uchwycę, idąc, skacząc po górach lub przeskakując pagórki.

Kim jestem? Wzorowym kapitanem statku, który nocą wyłowił marynarza z wody i ukrył w kajucie? Kim jest "Tajemny wspólnik" mej duszy? Przypuszczam, że lepszą częścią "ja", a na pewno skuteczniejszą - wszak pieści w kaburze wielki swój rewolwer.

Etnologia uczy, że wiarę w istnienie bliźniaczych kopii każdego człowieka, ptaka czy zwierzęcia wyznają wszystkie prawie ludy od początków świata. Spotkanie własnego sobowtóra zapowiada rychłą śmierć. Do naoczności nie doszło, ale Święto Dziadów nadciąga nieuchronnie, a Smierdiakow coraz silniej targa struny swej gitary.

Sfinx